Camila dziwnie czuła się w sytuacji, w której role się odwróciły. Zwykle to ona histeryzowała, płakała i przeżywała kolejne kryzysy a Valerie, mimo iż niewiele starsza, zawsze potrafiła ją uspokoić i pocieszyć, zaskakując dojrzałością i umiejętnością chłodnego i racjonalnego spojrzenia na sytuację. Nie miała pojęcia czy to co mówi w ogóle ma jakiś sens i czy pomaga dziewczynie ale bardzo tego chciała. Nie umiała pocieszać, zwykle w takich sytuacjach ograniczała się do uścisku i banalnie brzmiącego "będzie dobrze".
- A pomyślałaś że może to wszystko to jakaś chora mistyfikacja, zmuszająca nas do współpracy? Robiąca nam wodę z mózgu, degradująca do poziomu wystraszonych stworzonek, dająca Widmore'owi gwarancję, że będziemy mu posłuszni i zrobimy wszystko o co poprosi? - zapytała, coraz częściej sama rozważając taką wersję. - Idźcie do dżungli i przyprowadzcie zakładników - oczywiście. Idźcie do Baraków i przeprowadzcie pertraktacje z Benem - och, z rozkoszą! Stańcie na jednej nodze i zróbcie piruet, oczekując kulki w głowę. - na chwilę przestała mówić, zastnawiając się nad tym co powiedziała.
- Jak już Ci mówiłam: nie wierzę w rzeczy nielogiczne. To nie mogły być nasze zwłoki: każdy z nas jest unikalną kombinacją białek, w jednym egzemplarzu. I tylko jednym, dlatego drugi i to w dodatku martwy po prostu nie może istnieć. - zakończyła, faktycznie wierząc w to co mówi.
Dopiero teraz, po słowach Claire do Mai dotarło, że to wszystko rzeczywiście się niedługo skończy, a wyspa zostanie tylko wspomnieniem. Szczerze mówiąc jeszcze nie zastanawiała się nad tym co zrobi po powrocie. Skupiała się bardziej na tym, że to się w ogóle stanie, a nie co będzie wtedy robić.
- Dzięki za zaproszenie! - uśmiechnęła się do niej, a po chwili zaśmiała się na wzmiankę o lodach. - Właściwie jeszcze o tym nie myślałam, ale lody to niezły pomysł! - powiedziała, nadal się uśmiechając. - Wiecie, mi się marzy weekend w SPA. - zachichotała, gdy Arielle się odezwała. - Dlaczego? - zapytała, spoglądając na nią.
-Ale przecież Ty też tam byłaś.- zagryzłam wargi, wpatrując się uparcie w ocean. Wreszcie westchnęłam i kontynuowałam: -Wszyscy tam byliśmy. Te same, idealnie spokojne twarze, wygładzone włosy. Przecież nie ulepili nas z plasteliny, prawda? Skąd wzięli te ciała?- zmarszczyłam czoło. -Mam wrażenie, że o wiele lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy już teraz dali się zabić. Nie jestem w stanie uwierzyć w to, że kiedykolwiek wrócimy do domów. A wtedy... Zabrakło mi siły, by uciekać. Nie dałam rady.
Camila poczuła się zmęczona tym swoim irytującym tonem typu "wszystko będzie dobrze". Nie potrafiła znaleźć kontrargumentu w momencie gdy sama od dłuższego czasu łapała się na myśleniu podobnym do tego, które prezentowała Valerie. Pierwszą jej myślą gdy tylko zobaczyli pomieszczenie z trumnami było to, żeby jak najszybciej umrzeć, mając nadzieję na jak najmniej przykrą śmierć. Skoro i tak znają zakończenie swojej historii - żeby jak najszybciej do niego doprowadzić.
- A jeżeli w tej nierealnej i iluzorycznej rzeczywistości w której żyjemy od czasu katastrofy cały ten motyw z tym że nie żyjemy to prawda...-zaczęła. Mimo iż brzmiała niedorzecznie, dopuszczała taką możliwość. -...to nie chciałabym spędzić ostatnich dni swojego życia zamartwiając się i z przerażeniem oczekując końca. Jest nawet takie powiedzenie: "Żyj tak jakby jutra miało nie być", czy coś. Na dzień dzisiejszy nie byłabym w stanie powiedzieć czegoś bardziej ironicznego.
Parsknęłam śmiechem.
-Tak? I co niby chcesz robić? Urządzić imprezę na plaży, z kokosami zamiast staników i pieprzeniem się po kątach? A może siądziesz i napiszesz pamiętnik, żeby przyszłe pokolenia wiedziały, co się z Tobą działo przed śmiercią, skoro miałaś jej świadomość? Nie jesteś pieprzonym Jacquesem Feschem, nie wyjdzie Ci to na tyle dobrze, by mówili o tym po śmierci. Nic nie jesteśmy w stanie zrobić, bo jesteśmy pieprzonymi marionetkami w rękach Widmore'a. Skąd wiesz, czy za moment nie każą nam iść gdzieś znów?
- A co Ty za to planujesz zrobić? - zapytała, trochę zaskoczona jej wybuchem - Położyć się na piasku i czekać na powolną śmierć głodową? Pójść do Baraków i liczyć na to że któryś z Innych do Ciebie strzeli? Podciąć sobie żyły ostrym kamieniem? - ostatnie pytanie zadała ironicznym tonem i zamilkła na chwilę, pozwalając pytaniom wybrzmieć w jej uszach.
-To ostatnie nie byłoby takie złe. I ostatecznie, całkowicie w moim stylu.- powiedziałam cicho, po czym podniosłam się lekko i wyciągnęłam z kieszeni bojówek woreczek. Camila doskonale wiedziała, co w nim jest i skąd go wzięłam; byliśmy przecież pod Perłą, gdzie podobnych było na pęczki.
-Mam kilka. Jeśli bierzemy pod uwagę dawkę śmiertelną, wystarczy dla kilku osób. Rzucam Ci wyzwanie. Ale odmówisz, ponieważ się boisz. Wolisz żyć w błędnej, zakłamanej świadomości, że nie umrzesz. Ale to nieprawda. Zginiesz, sponiewierana przez nich. Nieważne już, czy zrobią to Inni, czy Widmorowie. Porzucą gdzieś Twoje ciało i na tym się skończy. Masz wybór. Możemy to zrobić razem. Możesz powiedzieć o tym Mattowi. Wybór należy do Ciebie.- powiedziałam, wkładając jej worek do ręki i zaciskając jej pięść, przykrywając ją jednocześnie swoją dłonią. Byłam niemal pewna, że dziewczyna odmówi. -Tym razem naprawdę możemy uciec.- dodałam.
Maia nie wiedziała za dużo o przeszłości Arielle, właściwie to nie wiedziała nic. Uświadomiła sobie, że nigdy o tym nie rozmawiały, co teraz wydało jej się dziwne. Spojrzała na Arielle, która wbiła wzrok w piasek i krotko odpowiedziała. Maia nie miała pojęcia jak zareagować. Chciała dowiedzieć się więcej, ale obawiała się, że może być trochę nietaktowna. Po chwili podeszła do rudowłosej i mocno ją przytuliła.
- Zawsze możesz zamieszkać u mnie. Przynajmniej na jakiś czas, jeśli będziesz chciała. - powiedziała uśmiechając się, gdy już przestała ją przytulać. Nie zastanawiała się na tym dlaczego to mówi, po prostu lubiła Arielle i widząc, że rudowłosa po powrocie do normalnego świata nie będzie miała tak łatwo jak rozbitkowie, chciała to zmienić. - Gwarantuje ci, ze w Norwegii nie będziesz się nudzić! - zaśmiała się, mając nadzieje, że poprawiła rudowłosej humor. - I spróbujesz norweskiej czekolady! A jest naprawdę wyśmienita! - uśmiechnęła się jeszcze bardziej, co wyglądało mniej więcej tak: .
- A co będziesz miała z tego że sama zadecydujesz o tym jak i kiedy zginiesz, poza jakąś patologiczną satysfakcją kilka sekund przed ustaniem akcji serca? - zapytała, mrużąc oczy.
Camila niemal natychmiast rozluźniła dłoń, pozwalając torebeczce upaść na ziemię, zupełnie tak jakby ją parzyła.
- Nie mam zamiaru się zabijać. Skoro i tak wszyscy skończymy jako uśmiechnięte trupy w szklanych trumnach, ja nie przyspieszę tego z własnej inicjatywy. Nie dlatego że się boję śmierci, bólu. Ból nie jest niczym innym niż reakcją organizmu na mechaniczne podrażnienie neuronów, informacją ostrzegawczą, więc z tym bym sobie spokojnie poradziła. Ale masz rację, jestem słaba, cholernie słaba. Na tyle słaba że nie potrafię odmówić sobie szczęścia, jakie daje mi spędzanie czasu z człowiekiem, którego kocham. Nawet jeżeli miałabym przy tym tańczyć tak, jak zagra mi Widmore. - oznajmiła, widząc ironię w oczach dziewczyny.
- Skoro i tak uważasz że nigdy się stąd nie uwolnimy, że nigdy nie opuścimy tego miejsca to dlaczego godzisz się na takie traktowanie przez Widmore'a? Postaw mu się. - rzuciła, patrząc wyzywająco w oczy dziewczyny.
Słuchałam Camili, mrużąc lekko oczy. Wiedziałam, że odmówi. Postanowiłam tym samym znaleźć sobie partnera do śmierci. Parsknęłam śmiechem pod nosem słysząc w myślach, jak okropnie to brzmi.
-Wyzwanie przyjęte.- powiedziałam i spojrzałam w oczy dziewczyny. -W takim razie stawiam się Widmorowi. Nie szukajcie mnie. Pewnie już się nie zobaczymy.- widząc zdziwienie w oczach młodej kobiety wzruszyłam ramionami. -Masz rację. Nic tu po mnie.- podniosłam się i otrzepałam z piasku. Camila również wstała. -Wszystkiego dobrego.- powiedziałam z lekkim uśmiechem.
Camila wiedziała jedno: Valerie nie żartowała i faktycznie gotowa była sobie coś zrobić. Poczuła jak ogarnia ją panika, że swoimi słowami mogła sprawić, że dziewczyna upewniła się w swojej decyzji. Powoli zaczęła ją przerażać sytuacja, w której się znalazła. Właściwie - cały czas pobytu na wyspie się czegoś bała, zmieniał się tylko poziom natężenia strachu. Perspektywa stracenia Valerie kwalifikowała się pod poziom maksymalny. Wszystko działo się jakby w przyspieszonym tempie: dziewczyna wstała, rzuciła kilka słów na pożegnanie i odwróciła się, odchodząc od Camili która stała bez ruchu, nie potrafiąc wydać z siebie głosu.
- Wiesz że nie musisz tego robić, prawda? Nie musisz niczego i nikomu manifestować! To nie będzie oznaką słabości, jeżeli pogodzisz się z rzeczywistością, nawet jeśli nie jest ona definicją wolności której oczekujesz! - krzyczała za odchodzącą dziewczyną, czując jak coraz bardziej drży jej głos. - Masz przecież dla kogo żyć...! - głos jej się załamał. Nie była pewna czy Valerie w ogóle ją usłyszała. Bezsilność porażała ją do tego stopnia że opadła na kolana i jedyne co czuła to kolejne łzy, spływające po policzkach i szyi.
Siedziałem z dala od Camili i Valerie, ale na tyle blisko, że słyszałem większość ich rozmowy. Udając, że patrzę w drugą stronę, patrzyłem jak Duchaussoy wyciąga woreczek heroiny, który następnie spadł na ziemię, nie zatrzymywany przez Coalmouse. Francuzka była osobą, której zachowania i myśli nie byłem w stanie odczytać i zrozumieć. W sumie to nawet nie zależało mi na tym, ale w chwili gdy wypowiedziała słowa pożegnania, poczułem się dziwnie. Zacząłem odczuwać wyrzuty sumienia, że znajomość z nią nie ułożyła się tak, jak powinna. Nie lubiłem być w konflikcie z kimkolwiek, ale jednak jakaś bariera we mnie sprawiała, że w tym przypadku nie szukałem porozumienia. Być może zniechęcony wcześniejszym próbami. Chwyciłem w garść piasek i zacząłem go przesypywać z dłoni w dłoń. Gdy usłyszałem rozpaczliwy ton głosu Camili i jej reakcję, poderwałem się z piasku i stanąłem w miejscu, czekając na to, jak zareaguje Valerie.
4 lata temu było spoko, nie znał mnie nikt, a i tak przez czasu brak chciałem by tydzień miał 8 dni.
Jako 15-latek nie złożyłem wyjaśnień, gdy wziąłem za majka to już miałem lat 16.
Miałem swój numer 23, jak Sparrow, ale Walter nie Jack, #Fingerling.
Stąd się wzięło moje zamiłowanie do treści brat. A umrę pewnie całkiem młodo, mając nie wiem 42?
Tak oto zagłębiałam się w dżunglę, coraz dalej i dalej. Było już zimno, marzły mi dłonie, gubiłam drogę, a nogi plątały się w lianach. Szłam całą noc i pół dnia. Nie podążałam jednak w kierunku śmierci. Jeszcze nie. Stanęłam wreszcie pod ogrodzeniem do Dharmaville. Pamiętałam doskonale, gdzie jest kamera, wszak przy ucieczce musiałam zrobić wszystko, by ją ominąć. W jej zasięgu zaczęłam skakać i machać rękami, by zostać zauważona.
-Ben?!- krzyknęłam, gdy na kamerze zaświeciło się zielone światełko. -Chciałabym do Was przystać!
//a dzięki bardzo (; GMowie, w niedzielę chciałabym pociągnąć powyższy wątek. Spoczi?
Ben patrzył na monitor, na którego ekranie widać było skaczącą Valerie, nie okazując jakichkolwiek emocji. Mijały kolejne sekundy, a on stał nieruchomo. Jedynie w jego głowie coś się działo i to bardzo intensywnie. Po tym kilkudziesięciosekundowym namyśle w końcu opuścił pokój i biorąc po drodze Aarona, ruszył tam, gdzie znajdowała się Valerie.
Camila połozyła się na piasku i skuliła w kłębek. Próbowała uspokoić nierówny, spazmatyczny oddech, obejmując dłońmi ramiona i tkwiąc przez dłuższą chwilę w tym uścisku. Czuła się w tym momencie tak mała i skończenie nierzeczywista, jakby obserwowała całą sytuację z boku. Po raz kolejny nie potrafiła zatrzymać przy sobie osoby, która była dla niej bliska. Tak samo było z Jasonem - to z jej winy została sama. Gdzieś musiała popełniać błąd, coś robić nie tak, że ludzie dla niej ważni prędzej czy później ją opuszczali.
Valerie była akurat osobą która robiła to co sama uważała za słuszne, nie pytając nikogo o zdanie. Może jednak gdyby Camila użyła celniejszych, odpowiedniejszych argumentów dałaby się przekonać, że śmierć to najgorsza opcja jaką mogła wybrać? A może wręcz przeciwnie - najlepsza, i skorzystanie z jej propozycji byłoby najodpowiedniejszym zakończeniem jej historii?
Zmęczona płaczem i przykrymi myślami zasnęła, nawet nie zauważając kiedy. Sen był w jakiś sposób namiastką śmierci, którą na razie musiała się zadowolić.
Eko, który nie spał całą noc, a czuwał nad Tori miał już przygotowany posiłek dla niej. Podał jej dwa banany oraz wodę w swoim hipsterskim bukłaku.
- Proszę.
Oscar obudził się z przyspieszonym oddechem. Był cały spocony. Leżąc jeszcze rozglądnął się w prawo i w lewo, większość osób spała. Zaczął trzeć i oczy i przypominać sobie swój sen... Pamiętał, doszli do Dharmaville, a tam Ben zaprosił ich na herbatkę i gadali sobie. Wszystko szło niby dobrze. W pewnym momencie uśmiechnięta twarz Bena zmieniła się w twarz nieznanego Oscarowi blondyna. Ów blondyn powiedział, aby poszli za nim, chce im coś ciekawego pokazać. Jak to zwykle w horrorach albo snach nieświadomych bywa, jakoś pomija się możliwe zagrożenie i idzie się naprzód, za ciekawością. W jednym z pomieszczeń było ukryte przejście... Przeszli przez nie i potem szli korytarzem. Nagle blondyn zatrzymał się i zaczął coś mamrotać. Jednocześnie jakby ze ścian rozległo się rżenie konia z piosenki country, którą słyszał w Dharmaville, a potem na Kahanie. Rżenie z każdą chwilą było głośniejsze, a do tego zwielokrotnione. Wtedy naprzód wyszedł Morten i spytał "O co chodzi?". Wtedy blondyn odwrócił się w ich stronę, zarżał jak koń ze ścian mając rozanieloną minę i nagle pojawił się Czarny Dym. W takim ciasnym korytarzu nie miał problemu z zabiciem ich wszystkich... Oscar poczuł jak umiera i wtedy... obudził się z przyspieszonym oddechem. Usiadł, chciał jak najszybciej pozbyć się tego snu. Poszedł w krzaki za potrzebą, a następnie postanowił się przebiec w tą i we w tą.