Otherwoman napisał/a:
nom, dołącz Fred, możemy ci umorzyć pierwsze 10 filmów
albo po prostu obejrzyj te, na ktore masz ochote ze starych i dalej oglądaj już razem z nami
Jestem za, nie bądźmy faszystami
Ja oczywiście mam teraz sesje, ale wiadomo, że to wszystko nadrobię
Dlatego zwlekałem z dołączeniem do klubu bo mogę teraz wejść do niego na swoich zasadach.
A tak na poważnie to jeszcze się zastanowię. Z klubu widziałem ok. 10 filmów, czyli zostaje mi jakieś 40... Muszę to przemyśleć bo ostatnio jestem bardzo hermetyczny jeśli chodzi o wybór filmów i kompletnie nie mam ochoty na oglądanie tych bardziej realistycznych...
A więc kolejny fantastyczny film jaki dałem. Wprawdzie podobnie jak przy Hana-bi minęło trochę czasu zanim przyzwyczaiłem się do formy, w tym przypadku mamy do czynienia z przegadanym realizmem ubranym w jakieś dylematy filozoficzne, psychologiczne i społeczne, pełnym dziwnych cytatów i bzdurnych zdarzeń.
Aha, i szykujcie się bardziej na komediodramat, bo nie jest to do końca poważny film, a opis filmwebowy jak zwykle wprowadza błąd, bo sugeruje, że obejrzymy jakąś moralizatorską bajeczkę o tym jak niósł wilk razy kilka, ponieśli i wilka (coś z tego motywu jest, ale na pewno nie jest to opowiedziane tak prostacko jak ten zjebany opis sugeruje).
Ok nie wiem o czym ma za bardzo pisac, bo ten film trzeba po prostu obejrzeć
Na pewno rozjebała mnie kwestia Johnny'ego Lupina: "I used to be a werewolf, but I'm all right noowwwwww" Jestem pewien że Otherwoman zwróci na niego uwagę, o ile nie przeczyta wcześniej mojej wzmianki. Wgl w tym filmie bardzo dużo było ciekawych kwestii, aż ciężko, żebym wszystkie wypisał, a i nie ma po co, na pewno podobały mi się jego rozkminy z Brianem z ochrony, jego komentarze i igranie z każdym rozmówcą poprzez powtarzanie jego pytań lub wplatanie w rozmowę zupełnie oderwane "ciekawostki", wypowiadane dodatkowo jakoś idealnie pasującym do tego zbiorowiska mocnym brytyjskim akcentem. Jesli chodzi o dialogi to film jest chyba lepszy pod tym względem od Pulp Fiction, więc to już coś. Ponoć zdecydowana większość była pisana już na planie, a Leigh tylko nakreślał ogólny motyw i oczekiwał od aktorów, że sami "zrobią" te sceny, co moim zdaniem się udało. A, jeszcze mi się przypomniał dyskobol jako dostawca pizzy i "homerotyczny"
Postacie są co by nie powiedzieć ciekawe.. każda na swój sposób i tragiczna i komiczna, chociaż wady tych postaci są raczej ostrzej zarysowane niż ich zalety (taki Jeremy Smart to chyba zostal ukazany jako człowiek bez zalet, no a Johnny'ego przynajmniej da się w jakiś sposób polubić). Chociaż je wszystkie łączy chyba tytułowa nagość emocjonalna i egzystencjalna ze swoimi lękami i zachowaniami wyłożonymi na tacy. W Polsce próbowano robić średnie filmy typu "Plac zbawiciela" w podobnym stylu, oczywiście odejmując całe bogactwo postaci, cytatów i ogólnej atmosfery z jaką tu mamy do czynienia, za to wpychając widzowi realizm do porzygu.
Aktorstwo bym powiedział, że bardzo dobrze, o Lupinie to nawet nie ma co mówić, bo ten film powinien zrobić z niego gwiazdę, no ale oczywiście nie zrobił, ale reszta też w porządku.
Z ulubionych scen, to tak jak już wspominałem przygoda z Brianem była chyba najlepsza, poza tym fajne otwarte zakończenie, sprzeczki u Louise, sceny seksu/gwałtu (sorry, ciężko czasem rozróżnić) też na plus.
O czym ten film jest to tradycyjnie polecałbym każdemu się nad tym samemu zastanowić. Dla mnie Johnny jest właściwie bardziej obserwatorem (może nie narratorem, ale kimś "ponad" resztą) niż uczestnikiem tych zdarzeń, prześwietla brytyjskie spoleczenstwo początku lat 90. niczym roentgen (rozbiera je do Nagości, panów bardziej rozmowami, a panie też w sensie dosłownym), ciągle prowokuje różne sytuacje i rozmowy, na pozór to same głupoty i niezwiązane ze sobą sprawy, ale całość ma jakiś taki nihilistyczny wydźwięk, czyli ogólnie egzystencjalna pustka, upadek wartości, Bóg jest martwy, brak odpowiedzialności za swoje czyny, nieuchronność przemijania, trochę komentarza społecznego (mizogini cośtam klasa robotnicza cośtam the queen is dead cośtam) motyw podróży która nie kończy się znalezieniem domu (ta niby prosta ale znacząca i zajebista końcówka), bezdomność duchowa i nadmiar wiedzy bezużytecznej, która nie gwarantuje powodzenia w życiu, jak sam Johnny mowi że cośtam choćbyś nie wiadomo ile książek przeczytał, to i tak znajdą się rzeczy których nie zrozumiesz, chociaz innym razem mówi, że za wiele książek to on nie przeczytał, no ale nie wszystko to co mówił trzeba traktować dosłownie.
Pewnie film ma tysiąc nawiązań do innych jakichś klasycznych dzieł, ale ja jestem zbyt młody żeby to rozczytać. Mi się ta wędrówka kojarzyła z ukochanym Buszującym w zbożu i też z filmami Jarmuscha, coś miało to wspólnego z takim Truposzem, no tylko to nie nawiązanie, bo Truposz był później.
Na pewno film interesujący i mocny (chociaż nie każdemu może podejść) i ciekaw jestem waszego o nim zdania
Ok to na szybko moje przemyślenia. Film na pewno pod kilkoma względami mnie zauroczył, wcześniej oglądałem jeszcze Kapryśną chmurę (będę oba filmy trochę do siebie porównywał w kontekście ogólnej idei reżysera, która jest bardzo podobna), którą tak jak pisałem miałem pierwotnie dać, ale dobrze się stało, bo tamten jest znacznie bardziej hardkorowy (mi to tam nie przeszkadza ale np. adiemu już pewnie tak) i chyba 30% to sceny porno, co może przypadkiem przesłonić właściwy sens filmu. Ale wróćmy do Dziury - film na pewno bardziej subtelny, spokojniejszy, oczywiście jest trochę dziwactw ale przy Kapryśnej naprawdę wygląda bardzo normalnie To co mnie zauroczyło to na pewno poczucie humoru reżysera, które jest dość specyficzne, dość ironiczne i dość bliskie mojemu własnemu (rozwaliła mnie scena z wkładaniem nogi przez dziurę). Bardzo ciekawe jest też obrazowanie świata marzeń poprzez musicalowe wstawki, bo po pierwsze sceny te są fajnie zaaranżowane, a po drugie - towarzyszą im równie dobre piosenki. Jeśli by się zastanowić o czym właściwie jest ten film to na pewno o samotności (chyba jak każdy film Tsai) i o potrzebie bliskości, która ma tę samotność zwalczyć, czyli problem bardzo aktualny. Bardzo podobnie jest w Kapryśnej, tyle że tam zakończenie można różnie odczytać, bo z jednej strony dochodzi do zbliżenia i to bardzo dosłownego (Lion wie o co chodzi xd), ale z drugiej jest bardziej przygnębiające niż krzepiące, bo to zbliżenie jest czysto fizyczne. W Dziurze natomiast mamy optymistyczny finał zwieńczony świetną, symboliczną sceną wyciągania bohaterki przez tytułową dziurę, która pełni rolę łącznika pomiędzy bohaterami (w Kapryśnej taką rolę pełniły z kolei arbuzy). Sama epidemia to może być taka alegoria do do współczesnych czasów gdzie wszyscy się alienują, przesiadują w internecie, zwykłą komunikację co raz bardziej zastępuję komunikacja tekstowa itp itd, dziś to ma zresztą jeszcze większy wydźwięk niż gdy powstawał ten film. Dodam, że nie jest to za bardzo film sci-fi, nie wiem skąd taki pomysł na filmwebie (jest niby taki trochę post-apokaliptyczny klimat ale bez przesady), natomiast z musicalu to jak wspomniałem są tylko 3 albo 4 przerywniki, a tak to fabuła jest normalnie opowiadana. Jeszcze tak bardziej ogólnie dodam, że Tsai poniekąd kojarzy mi się z Jarmuschem jako takim twórcą zawieszonym gdzieś pomiędzy postmodernizmem, a neomodernizmem. Z jednej strony jest tu dużo humoru, ironii i dziwactw, które bardziej kojarzą się z kulturą post i dzięki temu dość przyjemnie się to ogląda, a z drugiej znowuż powolne tempo, symbolika, brak typowej fabuły i skupienie bardziej na obserwacji bohaterów niż wydarzeniach, co już zdecydowanie kojarzy się z neomodernizmem. U Jarmuscha jest podobnie, zresztą jest on nawet uważany poniekąd za protoplastę neomodernizmu. No ale nie jest to na pewno typowe slow cinema z pełną powagą jak np. Dumont czy Tarr. Reasumując: mi się bardzo podobało i jestem ciekaw waszych opinii. Ocena: 8/10.
Ehm... Film generalnie był niezły, ale podobnie jak Stalker zalicza się do filmów z rodzaju "podróż jako pretekst do pierdolenia o życiu i innych dyrdymałach". Gdyby nie ten przeuroczy humor w Naked, tego filmu nie dałoby się oglądać.
W Polsce próbowano robić średnie filmy typu "Plac zbawiciela" w podobnym stylu, oczywiście odejmując całe bogactwo postaci, cytatów i ogólnej atmosfery z jaką tu mamy do czynienia, za to wpychając widzowi realizm do porzygu.
No właśnie
Johny wymienia nawet tytuł wyimaginowanej książki: 'Pierdolenie głupot w dwa tygodnie". Tak, to bardzo pasuje do tego filmu. Film o pierdoleniu w obojgu znaczeniach...
Pewnie film ma tysiąc nawiązań do innych jakichś klasycznych dzieł, ale ja jestem zbyt młody żeby to rozczytać.
No nie jakichś tylko jest to jedno z pewnie setek, bądź tysięcy nawiązań do "Odysei" Homera. Johny nawet macha tą książką przed kamerą, coby mniej domyślni widzowie załapali Generalnie motyw jest stary jak świat, ale wciąż jary i dający sporo możliwości rozwijania go. Dla mnie całkiem na plus wyszło. A to pierdolenie Johnego bez sensu trochę mi przypomniało "Ulissesa" (największego koszmaru literackiego moim zdaniem ).
Dla mnie Johnny jest właściwie bardziej obserwatorem (może nie narratorem, ale kimś "ponad" resztą) niż uczestnikiem tych zdarzeń, prześwietla brytyjskie spoleczenstwo początku lat 90. niczym roentgen
Ja to w sumie odebrałam trochę inaczej. Wg mnie ludzie, których spotykał na swojej drodze, nie mieli właściwie większego znaczenia i byli jedynie pretekstem do pierdolenia do podjęcia monologów Johny'ego. Monologów, które można sobie odbierać jako coś głębszego, albo jako taki żarcik - pierdolenie o życiu i filozofii przez bezdomnego menela. Ja osobiście uważam, że nie należy tego brać za bardzo dosłownie i należy podejśc do tego z dystansem, w przeciwieństwie do np. takiego Stalkera, gdzie temat ten jest potraktowany na poważnie (choć bez zbytniej wzniosłości).
Na pewno rozjebała mnie kwestia Johnny'ego Lupina: "I used to be a werewolf, but I'm all right noowwwwww" smiley Jestem pewien że Otherwoman zwróci na niego uwagę, o ile nie przeczyta wcześniej mojej wzmianki.
No, to było dobre Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że Lupin stał się wilkołakiem 10 lat po tym filmie No ale przecież teraźniejszość jest przyszłości, czy jakoś tak
Ulubiona scena: pogawędka ze Szkotem Archiem i jego laską Maggie. No kurde, to było genialne, totalnie mój poziom poczucia humoru
sceny seksu/gwałtu (sorry, ciężko czasem rozróżnić)
nom, to jak u nas w MP
Aha no i świetna muzyka była w tym filmie
Dałam 7, chociaż to było takie 7,5. Trochę się wahałam nad 8, ale postanowiłam jednak już nie naciągać na razie. Może przy większym dystansie czasowym inaczej na to spojrzę.
We are all evil in some form or another, are we not?
Oglądając ten film uświadomiłem sobie pewną rzecz. Że generalnie coś jest nie tak, bo okazało się że od prawie 1,5 miesiąca nie widziałem żadnego filmu zrobionego na współczesną modłę, ostatnie 21 filmów to albo nieme albo slow cinema, więc dziwnie się poczułem oglądając coś z bardziej typową narracją (kto to widział taki szybki montaż lol).
To była anegdota, teraz przejdźmy do filmu. Ciekawe, że pojawił się akurat teraz, bo trochę kojarzy się z "Dziurą", którą niedawno dawałem do klubu więc można te filmy jakoś ze sobą porównać. Oba poruszają problem samotności i oba robią to zupełnie inaczej. Na pewno Tsai opowiada obrazami i klimatem, a Wong bardziej słowem i powiedźmy akcją. "Chungking Express" jest na pewno bardziej typowy i łatwiejszy w odbiorze (co nie znaczy, że nie jest autorski), a "Dziura" to taka trochę nisza. To co te filmy łączy to z kolei poczucie humoru, trochę się różniące ale momentami podobnie absurdalne oraz na pewno jakiś rodzaj dalekowschodniej wrażliwości, z tym że w obu przypadkach ogólna estetyka jest dość przystępna dla osób z innych kręgów kulturowych (jak my), w przeciwieństwie np do "Hana-bi" gdzie osoby, które na co dzień nie oglądają kina azjatyckiego mogą mieć problem żeby się przez to przebić, co było widać z autopsji. Tak więc jeśli chodzi o skośnookie filmy to tym razem Lion się chyba najlepiej wstrzelił.
Ogólnie bardziej przypadła mi do gustu pierwsza część, jakoś ten pierwszy bohater bardziej do mnie przemówił i ciekawy był też motyw z ananasami. W drugiej najfajniejsza była fanka California Dreaming i akcja z mieszkaniem... No i tutaj mam kolejne skojarzenie i będzie to znowu skojarzenie z filmem Tsaia Ming-Lianga, a konkretnie z "Niech żyje miłość" gdzie pojawiają się podobne motywy, np bohater też przypadkowo zdobywa klucze do obcego mieszkania i też jest podobna akcja z zabawą w chowanego. No i w ramach samotności bohater maluje buzie arbuzowi, a w "Chungking Express" dla odmiany gada z ubraniami albo mydłem. W sumie oba filmy są z tego samego roku, nie wiem czy to taki przypadek czy ktoś od kogoś podpatrywał, ale jakieś podobieństwo widać. Wiem, że to jest oczywiście inny styl i narracja, ale ogólnie w porównaniu z jakimkolwiek filmem Tsaia, który widziałem, ten wypada słabiej, albo jest aż tak zwyczajny albo po prostu ja już jestem zbyt hipsterski
Reasumując: film spoko ale jakoś szczególnie nie zachwycił, więc solidne 7/10.
Jakby mi ktoś podsunął ten musical jako film o żydach, o którym nic bym nie wiedziała, to pewnie niechętnie bym się do niego zabierała. Na szczęście po raz pierwszy oglądałam go w dzieciństwie, kiedy byłam niczego nie świadoma. Film od razu mi się spodobał i widziałam go potem wiele razy. I teraz, przy którymś z kolei oglądaniu, nadal się nim zachwycałam. Śmiało moge powiedzieć, że należy do czołówki moich ulubionych Jest to też najlepszy musical, jaki do tej pory widziałam.
Co mi się podobało? Wszystko Czyli generalnie mówiąc, film jest genialny
Ciekawe w sumie, że z tak banalnego tematu i prostej historii można zrobić tak dobry film.
Mamy więc codzienne życie żydów z carskiej Rosji i ich rodzinne problemy, wątek miłości pokazanej na różne sposoby i wątek historyczno-polityczny. Oprócz tego oczywiście mnóstwo innych, jak różne postawy życiowe, stosunek do zmian i odmienności itp.
Wszystko to jest zilustrowane przy pomocy genialnej muzyki i wybitnego aktorstwa, tu w szczególności Chaim Topol jako Tewje. Jego monologi są absolutnie genialne.
Sceny muzyczne podobają mi się praktycznie wszystkie, ale ulubiona to chyba Lechaim i pojednanie z Rosjanami
Prócz tego świetne jest też Tradition, czy Sunrise Sunset
(swoją droga uśmiałam się jak dali tę piosenkę w 3 cz. Króla Lwa: https://www.youtube.com/watch?v=FAzHWUndfOA lol), czy też najsłynniejsza, znana chyba wszystkim "If I were a richman...".
Podoba mi się też humor i dystans, które sprawiają, że film o biedakach wcale nie jest smutny, przygnębiający, a wręcz przeciwnie. No i wreszcie teksty, które stały się tak kultowe, że mnóstwo ludzi zna je na pamięć, mimo że film powstał ponad 40 lat temu.
Ogólnie nie ma się co o tym filmie rozpisywać, bo to jest widowisko, które trzeba obejrzeć, a nie o nim gadać. A broni się sam
ode mnie 9/10
We are all evil in some form or another, are we not?
Otherwoman 04/10/2024 11:29 Dziś opowiadam mojej mamie o tym jak wczoraj pomagałam ratować rannego gołębia i w tym momencie gołąb pierdutnął o szybę tak, że został na niej rozmazany ślad...
Otherwoman 04/10/2024 11:26 Kurcze, miałam dziś sytuację iście lostowa. Akurat wczoraj oglądałam odcinek Special, gdzie Walt gadał o ptakach i wtedy ptak rozbił się o szybę.