Miały być jednym z ważniejszych elementów fabuły, a zostały jedynie ciekawostką dotyczącą edycji. Cóż, może kiedyś... Pozostało mi jedynie zrobić to, co powinienem zrobić gdzieś w okolicach 1 rady - miłego czytania!
Ada:
Ada energicznie przedzierała się przez tłum. Jej ruchy nabrały nienaturalnej dla niej nerwowości, jednak w jej wnętrzu, przeciwnie, zagościła apatia. Wracała do mieszkania wynajmowanego wspólnie z koleżanką z pracy. Ludzie zmierzający z naprzeciwka szturchali ją ramionami, nierozchodzone jeszcze buty na wysokim obcasie boleśnie wpijały się w stopy, a w myślach przewijały się wspomnienia nieprzyjemności doznanych dzisiejszego dnia.
Nienawidziła tych drwiących uśmiechów! Nienawidziła z całej siły, choć znosiła je na pozór spokojnie. W jej głowie wciąż na nowo rozbrzmiewały wypowiedziane z tajoną ironią słowa:
- Przepraszamy za naszego synka, bardzo przepraszamy. Jest nam niezmiernie przykro.
Ci ludzie robili wszystko, żeby zachować uprzejmość, ale Ada dobrze wiedziała, co myślą naprawdę! Wyczuwała każdą najdrobniejszą nieszczerość, każdą fałszywą nutę w głosie. Przepraszali ją dla formy, nic więcej...
A przecież tak się staram!- pomyślała pełna rozżalenia.- Nie jestem gorsza od nich. Dobrze wypełniam swoje powinności i szanuję... Szanuję? Ja kocham Wielkiego Brata!
Jednak wciąż spotykała się z drwinami. Jej myśli cofnęły się jeszcze bardziej, jakby przewinęła film do tyłu. Zniknął już sekretariat, w którym rodzice małego Charliego przepraszali ją zdawkowymi zdaniami i chłodnym uściskiem ręki. Była natomiast sala zabaw, gdzie ich syn, tańcząc i skacząc dookoła niej w szalonym porywie dziecięcej pasji, wyśpiewywał na melodię wyliczanki:
- Twoja rodzina to szpiedzy! Twoja rodzina to zdrajcy! Gajewicz zdrajca, Gajewisz szpie-eg!
Uderzyło ją nazwanie jej po nazwisku. Była bardzo lubiana przez swoich wychowanków i żaden z nich do tej pory nie pozwolił sobie na podobną impertynencję. W wyobraźni odtworzyła jeszcze raz moment, jak uśmiecha się nienaturalnie i próbuje uspokoić dziecko, a ono woła, woła, woła, ciągle woła!
- Gajewicz zdrajca, Gajewicz szpie-eg!
Po zakończeniu zajęć, które przetrwała dzielnie, próbując zachować zwykłą pogodę ducha, siadła z innymi wychowawczyniami w kantorku, gdzie wspólnie piły herbatę i trzymały swoje rzeczy.
- Skąd on mógł wiedzieć o moich rodzicach?- pytała.
- Jego ojciec pracuje w sądzie. Ma stanowisko, rozumiesz? Ważny człowiek. Może Charlie podsłuchał jakąś jego rozmowę i...
- Ale to już tyle lat!- westchnęła ciężko Ada.- Czemu wracają do mnie grzechy moich rodziców?
Przedszkolanki spojrzały na nią z rozbawieniem, a jedna z nich zachichotała.
- Co za język! Jakbyś zamiast na spotkania partyjne chodziła na zebrania rady parafialnej!- zawołała wesoło.
Ada rozchmurzyła się. Przez chwilę śmiały się wszystkie. Jednak potem znów zmarszczyła czoło, a w jej oczach pojawił się smutek.
- Ada, daj spokój- odezwała się znów jedna z nich.- Nie przejmuj się. Przecież jesteś czysta. Wszyscy tu znamy twoją szczerość i nienaganność. Wszystkie dobrze wiemy, że kochasz Wielkiego Brata bardziej z większa ufnością niż niejeden z naszych małych urwisów! Jesteś dobrą obywatelką, no! Twoi rodzice powinni myśleć o tobie, kiedy... Jak ci to popsuje życie... Ale przecież nie odpowiadasz za ich winy... Jesteś tu z nami, Wielki Brat ci wybaczył.
- Wielki Brat mi wybaczył- powtórzyła Ada cicho.
Ale przecież sama przed chwilą usłyszała, że nie odpowiada za winy rodziców... Więc co jej wybaczył?
Jestem skażona - pomyślała z niechęcią.- Zawsze będę. Ona nie ma racji. Winy rodziców ciążą na mnie.
W takich chwilach nienawidziła swoich rodziców. Potem czuła wyrzuty sumienia. Pamiętała ich dobroć - żarty ojca i czułość matki, swoją własną beztroskę pod ich opieką... Dlaczego musieli okazać się zdrajcami? Zdrajcy nie mogą być dobrymi ludźmi. Zdrajcy są źli! - powtarzała sobie po ich aresztowaniu. Była wtedy strasznie rozgoryczona. Zawiodła się na nich. Zawsze byli dla niej wzorem - oni i Wielki Brat. Teraz został jej już tylko On, więc pokochała Go całą mocą nastoletniej duszy, a ich starała się znienawidzić, ale... nie mogła. Uznawała ich winę, owszem, ale nienawidzić po prostu nie potrafiła i tylko czasem, w porywach złości, kiedy ich uczynki odbijały się na niej, to uczucie budziło się w niej z gwałtownością. Po takich wybuchach czuła się wobec nich nie w porządku. Jednak czuła też, że swymi skrupułami zdradza Wielkiego Brata - wiedziała, że przywiązanie do rodziców jest sprzeczne z wiernością umiłowanemu Przywódcy. Albo oni, albo On!- to zdanie powtarzała sobie równie często, także w późniejszych latach. Była zdecydowana wybrać Jego.
Koleżanki porozchodziły się, rzucając jej na pożegnanie pełne wsparcia słowa. Potem zawołano ją do sekretariatu, gdzie byli już rodzice Charliego. Usłyszała te ich przeprosiny i kilka suchych słów zachęty do znoszenia takich incydentów z podniesioną głową oraz do dalszej wzorowej postawy obywatelskiej od kierowniczki przedszkola.
Zabrała swoją torebkę z kantorka i pośpiesznie opuściła przedszkole. Praca sprawiała jej przyjemność. Ogromną sympatią darzyła dzieci uczęszczające do jej przedszkola. Była dumna, że powierzono jej zadanie wychowywania nowego pokolenia obywateli. Czuła ogromną odpowiedzialność, a czasem jej serce biło szybciej z radości, gdy uświadamiała sobie, jak wielkim zaufaniem została obdarzona. Otrzymała szansę od Wielkiego Brata. W przypływach wdzięczności niemal modliła się do Niego.
Lecz teraz pierwszy raz w życiu miała dosyć. Tego miejsca, pracy... wszystkiego! Była wyczerpana i marzyła tylko o tym, by wrócić do domu.
Kiedy jednak znalazła się już na miejscu i położyła rękę na klamce, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Pomyślała, że niedługo odpocznie we własnym pokoju, a potem, znów pełna energii, weźmie się do pracy. Nie może przecież zawieść zaufania Wielkiego Brata!
- Wszystko się ułoży- powiedziała na głos.
Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zapukała. Jej współlokatorka wyszła z pracy przed Adą, więc już dawno powinna wrócić, lecz nikt nie otwierał. Z mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki, nawet najdrobniejszy szum... Ada grzebała w torebce, ale nie mogła znaleźć kluczy. W końcu zaczęła wyjmować z niej po kolei wszystkie rzeczy i stawiać na wycieraczce. Szczotka do włosów, portfel, książka... Do kluczy jeszcze się nie dogrzebała. Nagle poczuła jakiś nietypowy kształt. Spojrzała na przedmiot trzymany w dłoni. Był to kasztan. Matowy, o pomarszczonej ze starości powierzchni. Przypomniało jej się, jak przed laty ojciec pomagał jej robić figurki z kasztanów. Było to jej najwcześniejsze wspomnienie, jeszcze z Polski... Zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć polskie słowo opisujące owoc kasztanowca. Właściwie nie pamiętała już tego języka, ale...
- Kaśtan!- zawołała, naśladując mimowolnie swoje dziecięce seplenienie z tamtych lat.
Rozbawiło ją to pokraczne słowo. Znów poczuła się dzieckiem. Podrzuciła kasztan. Złapała, gdy spadał. Zaśmiała się, a potem...
Potem nie było już nic.
Bolivar:
Bolivar siedział przy stole odmierzając palcami jednostajny rytm na blacie. Jego wzrok spoczywał na jednym szczególnie wyrazistym sęku, który najwyraźniej był znacznie bardziej interesujący, niż mężczyzna stojący obok. Kiedy ów mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, przypomniał Bolivarowi o swojej nędznej egzystencji. Wyglądało na to, że chciałby jak najszybciej opuścić ten lokal, ale stojący za nim człowiek o twarzy przypominającej najciemniejsze meliny portowe skutecznie odwodził go od tego pomysłu.
Więc twierdzisz, że Montague nie miał pieniędzy, ale zdobędzie je do końca tygodnia...? - bardziej powiedział do siebie, niż zapytał, jednocześnie oglądając swoje paznokcie. Nie potrafisz wydobyć paru dolarów nawet z gnojka, który nie zapłacił McLaurinowi za pogrzeb swojej stryjecznej babki? - uniósł brwi, manifestując tym lekkie zdumienie. A co potrafisz...?
Powoli przysunął do siebie talerzyk z owocami i wybrał dojrzałą papaję. Nie zwracając uwagi na mężczyznę, zaczął obierać owoc krótkim nożykiem.
Czy wiesz, że najpierw należy przekroić papaję i pozbyć się pestek? - zapytał, wciąż nie odrywając oczu od owocu. Rozkroił papaję na pół i przytrzymał przed sobą połówki, mierząc je wzrokiem. Jakoś dziwnie przypominały mu one nauszniki.
Ciekawy owoc, ta papaja. - powiedział i zaśmiał się z własnego żartu. Mężczyzna chrząknął, starając się tym okazac swoje zainteresowanie.
Aaa, jeszcze tu jesteś! Czas szybko mija przy dobrej zabawie. - mówił nadal rozbawionym głosem.
Mogło się wydawać, że Bolivar jest w całkiem dobrym nastroju, gdy powoli odsunął krzesło i wstał. Odprowadzany wzrokiem przez swojego gościa, przeszedł się wzdłuż pomieszczenia, jakby to ułatwiało mu podjęcie decyzji. Zatrzymał się chwilę przy obrazku wiszącym na ścianie, przedstawiającym psa. Obraz był dość tandetny i zupełnie nie pasujący do reszty mieszkania, ani tym bardziej jego właściciela. Była z nim jednak związana pewna historia, której początków można się doszukiwać w dniu piątych urodzin Bolivara. Nikt jednak jak dotąd nie śmiał zapytać, dlaczego pan de Mercado trzyma na ścianie wizerunek wyliniałego kundla.
Ostatecznie wrócił do biurka, sięgnął ręką do szuflady i odsunął ją. Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie, które dostrzegli także dwaj mężczyźni. Bolivar spojrzał na człowieka stojącego z tyłu. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a twarz Trevora Davisa pozostała ostatnim wspomnieniem, zanim zapadła ciemność.
Christa:
"Sprzeciwiam się przemocy, ponieważ gdy czyni dobro to jest ono tylko tymczasowe.
Natomiast zło, które czyni jest permanentne".
Christa kolejny raz spojrzała na cytat zawieszony nad drzwiami do kuchni. Nigdy nie rozumiała dlaczego jej ojciec karze jej codziennie patrzeć się na te słowa. Był on dobrym człowiekiem i dobrze odgrywał swoją rolę w społeczeństwie. Nigdy się nie wyróżniał, nie sprzeciwiał, nie robił nic by zostać zauważonym. Tylko te cytaty, porozwieszane po całym domu przypominały niej kim naprawdę jest, a może już tylko był. Widziała jak codziennie gasł. Może nie było to widoczne dla jej trzech młodszych braci, oraz jej macochy, ale ona wiedziała. Kosztem przeciętnego życia było to, że samemu stajemy się tylko pionkiem, który nie ma znaczenia i nigdy mieć go nie powinien. Christa wiedziała jednak, że musi być taka sama. Cicha, spokojna i niewidoczna. Tak było bezpieczniej.
Po kilku minutach spędzonych na przygotowaniu posiłku Christa ruszyła w kierunku swojego pokoju na piętrze. Mieszkali jakby nie było w przeciętnym domu na przedmieściu, które było jeszcze bardziej nudne i przeciętne niż jej ojciec.
"Amerykanin nie ma poczucia prywatności. Nawet nie wie co to znaczy. Nie ma czegoś takiego w tym kraju."
Spojrzała na górę i lekko się uśmiechnęła. Gdyby ktoś z władzy ujrzał te cytaty pewno wywiózł by wszystkich mieszkańców do lasu i tam zastrzelił. Wszystko było jednak po francusku, a dziś prawie nikt nie uczył się języków swoich przodków. Wszystko musiało być przecież unormowane i takie samo. Nawet język.
Wchodząc do swojego pokoju Christa po raz kolejny spojrzała w górę choć tak naprawdę nie musiała. Znała te słowa na pamięć i co jakiś czas powracały w jej myślach przed snem.
"Ten kto kontroluje innych może być potężny, ale kto siebie doprowadził do perfekcji jest potężniejszy".
Czasami zastanawiała się dlaczego ojciec powiesił te słowa właśnie nad jej pokojem. Nigdy się przecież niczym nie wyróżniała. Była średnią uczennicą w szkole, przeciętna w sporcie i zajęciach artystycznych. Nigdy też nie była piękna. Piersi miała raczej małe, na twarzy zamiast uśmiechu najczęściej okazywał się grymas znudzenia, a jej włosy nigdy nie lśniły, jak u niektórych kobiet. Gdy po chwili spojrzała w lustro ujrzała siebie i doszła do wniosku, że nie ma sensu się zmieniać. Lepiej czuć się w swojej przeciętności wygodnie chociaż pod tym względem. Nosiła więc ciągle nieco za duże bluzy z kapturem, wygodne spodnie i buty sportowe choć nigdy ich nie używała do przeznaczonego celu gdyż człowiek przeciętny nie mógł się wyróżniać w niczym. Tak powtarzał jej ojciec, a ona musiała ufać, że ma rację.
Po kilkunastu minutach bezczynności i gapienia się w sufit zebrało się jej na siku. Idąc do toalety zastanawiała się czasem jak to jest być mężczyzną i stać tak sobie nad sedesem próbując trafić strumieniem w konkretny punkt w muszli klozetowej.
"Rzeczy nie zawsze są takie, jakie się wydają. Pierwsze wrażenie myli wielu. Inteligencja niewielu dostrzega to, co było starannie ukryte"
Znowu te słowa o, których będę ciągle myśleć pół nocy - ostatnia myśl przed tymr30;
[pytałem z 3 razy adiego, czy to ma być tak "urwane" (+znaczek z worda się nie skopiował), powiedział, że tak - mr.O ]
Ewan :
Ewan szedł powoli chodnikiem w stronę swojego kościoła. Trzymał w ręku różaniec i udawał, że się na nim modli, by móc skutecznie ignorować wszystkich dookoła. Zwykłych ludzi, swoich wiernych, ale też żebraków czy innych potrzebujących. Nagle wdepnął w psią kupę, co mu siłą skojarzeń o kimś przypomniało.
- Ciekawe czy Bolivar ma już moją kasę.
Grace:
Tamta jesień była wyjątkowo okropna. Liście spadły w pierwszych dniach września, ich kolory zastąpiła wszechogarniająca szarość, słota i wiatr chłostający ludzi po twarzach do połowy skrytych w kombinezonach. Od wilgoci waliły się nam dachy w barakach, niektórzy przez zimno przestali się nawet myć, ale przestaliśmy na to zwracać uwagę, tacy byliśmy przemęczeni po pracy. Mimo wszystko jednak taka pogoda cieszyła mnie niezmiernie - uwielbiałam patrzeć, jak tak samo z wichrem radzi sobie anonimowy tłum, stojący w kolejce pod sklepem z jednej strony, i ważni urzędnicy wychodzący ze swoich opancerzonych samochodów w stronę budynków rządowych z drugiej.
Z wymuszonym, lekkim uśmiechem skierowanym w stronę jednego ze strażników pilnujących wejścia zeszłam ze schodów i skierowałam się w stronę domu.
A przynajmniej tak to wyglądało, bo kiedy z oczu straciła mnie obstawa departamentu, skręciłam w jedną z opuszczonych bram kilka przecznic dalej. Nie, to nie takie proste po prostu się schować. Zanim nauczyłam się, jak niezauważenie przemykać do szemranych miejsc i dzielnic, musiało minąć kilka dobrych lat. Bo zaczęło mnie to kręcić jeszcze w liceum - wtedy jeszcze nie zabrano nam wolnego dostępu do wszystkich pozasystemowych książek (choć już wtedy wiele było zakazanych zupełnie), mogliśmy spotykać się z kimkolwiek chcieliśmy kiedykolwiek chcieliśmy... I chyba coś jeszcze, ale niezbyt dobrze już to pamiętałam. Zaskakujące, jak szybko uciekały mi wszystkie wspomnienia, albo inaczej - jak bardzo system starał się mi je odebrać.
W każdym razie w końcu trafiłam na miejsce. W oknie jednego z ponurych jak zwykle baraków migał napis 'R E T U R A C A' - dziwne, że w ogóle jeszcze mógł tam wisieć. Odgarnęłam włosy i weszłam do środka.
Tradycyjnie powitało mnie zbiorowe zmierzenie wzrokiem. Część z osób w knajpie robiła to nieświadomie, widząc moje służbowe, świeżo uprane ubranie i czyste włosy. Niektórzy jednak dobrze wiedzieli, że bywam tu od prawie roku i ci też rzucali niewybredne spojrzenia dla niepoznaki. Usiadłam w lekko przydymionym miejscu niedaleko wejścia do kuchni. Na szczęście przyzwyczaiłam się do smrodu wydobywającego się stamtąd - kiedyś nie wytrzymywałam tu piętnastu minut.
- Kiedyś w końcu się dowiedzą. - wyszeptał mi do ucha mój stały towarzysz. Usiadłam mu na kolanach i pogłaskałam po podbródku. Znaliśmy się i nie znaliśmy jednocześnie; przychodził tu po to samo co ja, też nie pasował i też się chował. Dla agentów byliśmy po prostu zakochanymi gówniarzami pragnącymi chwili spokoju od terroru w tym obrzydliwym miejscu. I owszem, mieliśmy spokój, ale nie o takie uczucia nam chodziło. Uspokoiłam oddech, przymknęłam oczy i jak co tydzień zaczęłam wsłuchiwać się w opowieści starego dziadka siedzącego po drugiej stronie knajpy. Opowieści o tym, co naprawdę działo się kiedyś. To było tak cholernie szczere, tak inne od szarości, która otaczało mnie na co dzień, że wracałam tu każdego tygodnia. I z każdym tygodniem byłam bliżej resocjalizacji.
Leo:
To nie był najwyraźniej dobry dzień dla Leo.
Zaczęło się od porannego aerobiku. Wykonując zalecenia codziennych porannych ćwiczeń przy włączonym odbiorniku (czy raczej nadajniku?), naciągnął sobie jakiś mięsień w łydce. Utykając pozbierał się do pracy, jednak jazda na rowerze tego dnia miała się okazać katorgą.
Gdy pojechał odebrać zlecenia, doznał zaskoczenia i rozczarowania. Otóż otrzymał jedną jedyną przesyłkę o priorytetowym znaczeniu. Zdziwił się, ale wiedział, że zadawanie zbędnych pytań jest niepotrzebną stratą energii, którą to energię może lepiej wykorzystać dla dobra ogółu, wypełniając posłusznie swoją powinność. Zaklął tylko pod nosem i ruszył w drogę.
Dużym minusem tego zlecenia było jednak to, że należało przejechać kilkanaście kilometrów, do tego z bolącą nogą. Jednak jeszcze gorszą udręką był fakt, że cel znajdował się w zupełnie przeciwnym kierunku niż mieszkanie Julii... To była chyba jego jedyna słabość. Kiedy przychodziło do obcowania z kobietami, Leo niejednokrotnie zaniedbywał obowiązki względem społeczeństwa, by rozwijać swoje relacje. Dysonans sumienia, jaki przez to odczuwał, powodował rozdrażnienie i pojawiające się znienacka tiki twarzy.
Nie mając większego wyboru, po prostu pedałował, mocniej dociskając lewą nogą, a oszczędzając uszkodzoną prawą. W końcu dotarł do sporych rozmiarów biurowca. Półżywy portier powitał go, trzepocząc na powitanie żaluzjami rzęs chroniących zaspane oczy. Wyciągnął dłoń i przygotował się do przyjęcia listów.
- Nie tym razem. To do rąk własnych - Leo wskazał na dane odbiorcy, które niewiele mu mówiły.
- Ach, no dobrze. Niechże tak będzie. Drugie piętro, pokój 69.
Leo uśmiechnął się, jednak nie skomentował z czym mu się kojarzyła ta liczba. Podszedł do windy i nacisnął przycisk. Czekał. Winda powoli zjeżdżała, a na wyświetlaczu pojawiały się kolejne cyferki. 5...4...3...2...1...
Leo poprawił koszulę, myśląc że w każdej chwili z windy może wysiąść jakaś piękność.
W końcu drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się dobrze zbudowany mężczyzna w ciemnych okularach. Leo czekał, aż jegomość wysiądzie, jednak ten stał nieruchomo. Nieco zniecierpliwiony listonosz nie zamierzał tak stać i czekać, więc po prostu wsiadł do windy i wybrał numer piętra. Ostatnie co zdążył sobie uświadomić, to ostre ukłucie w szyję i słowa wypowiedziane głosem ciepłym niczym matczyne mleko:
- Dziękuję pięknie za przesyłkę. Śpij dobrze...
Seth:
W tym momencie Seth Richardson miał wrażenie jakby zaczął wypływać na powierzchnię suchego i głębokiego oceanu nieświadomości, w którym nurkował chyba całe wieki. Jeszcze zanim przyzwyczaił się do światła, chłodu i ciężaru tego miejsca, powróciły do niego odległe obrazy, w których rozpoznał wnętrze własnego żółtego grata. Chyba dopiero co je oglądał, ale w jakiś inny sposób. Przez moment trwał zawieszony gdzieś pomiędzy wymiarami, nabierając sił i czucia. Zdał sobie już sprawę z suchości w ustach i twardości siedziska, ale powstrzymał się przed rozwarciem powiek, by skupić się lepiej na albumie z obrazkami, który jego umysł sobie mimochodem wertował.
Tak, to był na pewno on. Siedział jak zwykle w swoim cabie z łokciem na drzwiach i prawą ręką przyczepioną do kierownicy. Od razu też usłyszał typowy układ odgłosów, który był ścieżką muzyczną jego życia: rytmiczny stukot obcasów o chodnik, ruch klamki, pyknięcie otwieranych drzwi, osadzenie czyjegoś tyłka na fotelu i TRZASK tylnymi drzwiami, zawsze trochę niespodziewany. No i jeszcze ten deszcz...
Jednocześnie poczuł parcie na pęcherz, kiedy ostatnio szczał? Nie nie, idź stąd, wróć do...
- To gdzie jedziemy? - zadał pytanie, słysząc swój głos jednocześnie z bliska i z dna studni. Natomiast odpowiadający głos był wyjątkowo aksamitny, co spowodowało, że natychmiast spojrzał w lusterko, ale jej twarz była gdzieś ukryta. Silnik warknął ospale i Ford 22 ruszył w drogę po nocnym mieście. Kobieta nie odezwała się już słowem i Seth szybko zapomniał, że w ogóle ma pasażerkę. Widział przed sobą tylko drogę i krople deszczu smagające przednią szybę...
Ciężko ocenić ile czasu minęło zanim przy jednym z zakrętów coś ukłuło go w kark, aż się cały wzdrygnął. Dwa skojarzenia- ścierpła mu szyja albo jakaś szczypawka na zagłówku postanowiła go zjeść. Nie wiedział czemu, ale miał wszechogarniające wrażenie, że to krótkie ukłucie jest głównym elementem wszystkiego.
Naprawdę mu było niewygodnie. Chciał wyciągnąć przed siebie ręce, ale były jakoś sklejone. Był coraz cięższy, a z niewielkiej odległości słyszał chyba jakieś rozmowy. Nie, jeszcze nie. Spójrz ostatni raz, zanim to zniknie...
Tamten on czuł się chyba jednak równie słabo. Przystanął przepuszczając pieszego, ale było mu już zbyt duszno, by skupić się na dotarciu do celu.
- Przepraszam panią, chyba coś jest nie tak...
Odpiął swój pas i chciał obrócić się w stronę kobiety. Nikogo jednak w jego wozie nie było.
- Co u diabła... - wypalił. Z tyłu leżał jeszcze pewien przedmiot, który chciał dosięgnąć, ale nie był w stanie, jego ręka była już cała sztywna. Miał okropne przeczucia. Czemu go to spotkało? Nie chciał umrzeć. Zdołał otworzyć własne drzwi i wypaść na beton bocznej uliczki, skąd już się nie przemieścił, bo nie panował nad swoim ciałem. Wszystko dookoła rozpadło się na kawałki, w rytm obcasów, które pojawiły się znów, nie wiadomo skąd i w jakim celu. Usiłował spojrzeć jeszcze w górę, ale tam nic już nie było. Zamiast tego mimowolnie otworzył oczy w jakimś dziwacznym, ascetycznym pomieszczeniu...
Clementine:
- Clem, uważaj! - usłyszała o sekundę za późno, kiedy karton w jej rękach niebezpiecznie przechylił sie w jedną stronę, a wszystkie książki z hukiem upadły na ziemię, częsciowo lądując na jej stopach.
- Świetnie. Jasna cholera. - burknęła, przeklinając pod nosem. - Naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego? Na połowie tych książęk kurz tworzy tak wyspecjalizowane kolonie że powoli myslą o wynalezieniu koła. - zaczęła podnosić porozrzucane książki i wrzucać je do rozdartego kartonu. W jednej z nich zauważyła ukryte pomiędzy stronami coś co wyglądało na wydarte z innych książek strony, wycinki z gazet i zdjęcia.
- O co Ci chodzi? Przecież nic się nie stało. Ale masz racje, może potrzebujemy przerwy. Kawa?
- Bonnie, to Twoje? - zapytała, niedbale przeglądając znalezione kartki. Po chwili została z pustymi rękoma, a współlokatorka wrzuciła książkę do kartonu i zaczęła oklejać go taśmą klejącą.
- Bonnie? - powtórzyła, nie bardzo wiedząc co właśnie się wydarzyło.
- Moje, a w cudzych rzeczach się grzebać nie powinno. - odpowiedziała spokojnym, jednak stanowczym tonem. - Jakies stare notatki, do wyrzucenia. Podaj mi nożyczki.
- Bonnie, o co chodzi? - nie dawała za wygraną Clementine, ignorując prośbę dziewczyny.
- No dzięki. - westchnęła współlokatorka, przegryzając taśmę i odstawiając karton na resztę pudeł. - Zadałam Ci pytanie, kawa?
- Ja też zadałam Ci pytanie. Co się dzieje? - spojrzała na dziewczynę badawczo.
- Robimy przerwę na kawę. - zdecydowała. - Nadal nie mogę się nadziwić że tutaj od zawsze leżał ten dywan. Chyba serio powinnyśmy częściej sprzątać.
- Masz zamiar mnie ignorować? Czy nie zasługuję na trochę więcej szacunku?
- Clem, przestań stosować na mnie te swoje psychologiczne gierki.
- Człowiek jest warty tyle, ile znaczy dla innych ludzi. - rzuciła z zaciętą miną, jednak za chwilę się uśmiechnęła. Wiedziała że w przypadku Bonnie to nie przejdzie.
- Tak trenerze, pomóż mi wstąpić na ścieżkę walki o swoje marzenia! Chcę odkryć swój potencjał! - dodała sztucznie patetycznym tonem. Clementine parsknęła śmiechem. Bonnie zaczęła przeszukiwać pudła, w jednym z nich odnajdując kubki i kawę. Chwilę później w pomieszczeniu dało się słyszeć odgłos gotującej się wody. Bonnie przysiadła na jednym z krzeseł i wyciągnęła z kieszeni białe, plastikowe opakowanie, z którego wysypała na otwartą dłoń kilka okrągłych tabletek. Włożyła je do ust i połknęła, przyłapując współlokatorkę na tym że nie spuszcza z niej wzroku.
- Jestem po nich spokojniejsza, to wszystko. Nie patrz na mnie jakbym potrzebowała kaftanu.
- Powiedziałabyś mi, jeżeli coś byłoby nie tak? - zapytała Clem, splatając palce wokół kubka.
- Jasne że tak. Mam ostatnio dużo na głowie, to wszystko.
- No dobra, powiedzmy że Ci wierzę. - upiła łyk kawy, jak zawsze się przy tym krzywiąc. - Ohyda, na pewno nie mamy mleka?
- Tutaj na pewno, ale sprawdź w kuchni. Możesz od razu zejść na dół poinformować portiera że po 12 ma przyjechać ciężarówka po rzeczy. Nie chcę żeby robił jakieś problemy na koniec.
- Okej. - westchnęła, powoli wstając. - Nie zjedz wszystkich ciastek, zaraz wracam.
Hubert:
Wrzaski mieszały się ze stukotem końskich kopyt na suchej ziemi. Koła turkotały po kamieniach, jakimś cudem jeszcze się nie łamiąc. W powietrzu roznosił się odór spoconym mężczyzn, gotowych na wszystko. Stawka była wielka i każdy chciał wygrać, mierząc się z własnych strachem i... kula świsnęła nad uchem Pankhursta, tnąc powietrze w ekspresowym tempie. Staruch pochylił się do przodu, jeszcze mocniej zaciskając paluchy na lejcach i rzucając spojrzenie w bok, na typa, który pędził na koniu, mierząc do dziada z rewolweru.
- Ha!
Hubert wrzasnął i trzasnął lejcami, popędzając dwa konie, ciągnące wóz, na którym podskakiwał, klnąc na godzinę w której zgodził się wziąć udział w wyprawie.
Wóz się zatrząsł, zdradzając dodatkowy ciężar przy skrzyniach, jakim był obładowany. Dziad spojrzał za siebie i puścił jedną dłonią lejce, by móc sięgnąć po pistolet wciśnięty za paskiem spodni. Wymierzył w przeciwnika, zadanie mając utrudnione przez pozycję i warunki w jakich się znalazł. Nie było szans na trafienie i dobrze o tym wiedział. Druga dłoń puściła lejce a dziad się podniósł i stanął przodem do napastnika, rzucającego się na woźnicę. Ułamek sekundy dzielił ich od konfrontacji. Palec nacisnął na spust, ale kula powędrowała gdzieś w niebo, gdy przeciwnik całym ciałem uderzył w Huberta. Wściekły wrzask obu mężczyzn zaraz został stłumiony, gdy oboje spadli z wozu. Dziad stracił oddech, uderzając plecami o ziemię. Nie mógł się przez chwilę poruszyć, wpatrując w słońce, strasznie palące twarz. Słońce, które jednak zostało przesłonięte przez sylwetkę napastnika, przystającego nad Pankhurstem. Leżący widział swoją broń w dłoni nieznajomego. Wymierzoną w swą głowę i zwiastującą nieszczęście.
Strzał przeciął powietrze...
[to jest po prostu sen - Amaranta miała specyficzny pomysł na to zadanie - mr.O]
Trevor:
-
The maze isn't meant for you...
Edytowane przez mrOTHER dnia 10-11-2015 12:32 |