- Jack, wróć. Musisz to zażyć.
Kobieta wcześniej nie reagowała na jego drwiny, bo zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy dobrze znoszą zamknięcie i już przywykła do chamstwa. Teraz jednak obawiała się o pacjenta - przyjmowanie leków jest obowiązkowe.
Samuel przysłuchiwał się i przyglądał rozmowie od jakiegoś czasu. Skrupulatnie notował to kto przyjmuje lekarstwa z chęcią, a kto nie, kto się kłóci, a kto jest miły, kto chce poznać innych, a kto się izoluje. W końcu zamknął notes i schował go do głębokiej kieszeni w fartuchu. Z drugiej zaś wyjął strzykawkę. Podszedł spokojnym krokiem do Jacka i wbił mu ją w ramię, a następnie wcisnął tłoczek. - To samo tylko w płynie*, mam nadzieję, że jutro już zdecydujesz się na pigułki.
Po tych słowach odwrócił się spokojnie do grupy i przemówił, jak gdyby nic się nie stało: - Jutro rozpoczniemy terapię grupową.
Shimura wraz z pielęgniarką zostawili Was samych sobie i wyszli.
-Lotte? Wszystko w porządku?
Lekarka weszło do pokoju i stanęła naprzeciwko dziewczyny. - Musisz dołączyć do reszty. To część Twojego leczenia, rozumiem Cię, ale tak po prostu musi być. Pójdziesz ze mną?
Malcolm wpatrywał się z niedowierzaniem w igłę strzykawki. Z jednej strony rozumiał, że lekarze muszą czynić swoją powinność i pomagać innym. Ale z taką brutalnością? - Idę na chwilę do łazienki.
Lowe powiedział to bardziej do siebie niż do innych, bo z nikim konkretnym nie rozmawiał i wszyscy go chyba ignorowali. Jak powiedział tak zrobił i ruszył do łazienki męskiej.
A może w Ravenclawie
Zamieszkać Wam wypadnie
Tam płonie kij w odbycie,
Tam pedziem będziesz snadnie.
Willy podszedł do tacy z lekarstwami i podniósł swój kieliszek. Przyjrzał się umieszczonym w nim tabletkom, mając nadzieję, że będą miały równie kojący sposób działania jak leki w Athens. Połknął wszystkie i popił wodą. Następnie usiadł przy pustym stoliku i podpierając brodę na rękach, zaczął obserwować wszystkich psycholi. Interesowały go głownie psycholki, m.in. dłogowłosa brunetka rozmawiająca z jakimś fagasem, która była odwrócona plecami, więc z łatwością mógł obserwować jej okrągłe pośladki. Kilka stolików dalej siedziała Alice, którą zdażył już wcześniej poznać. Dalej było juz tylko gorzej, nawet hipsterów nie brakowało...
Maureen odprowadziła mężczyznę wzrokiem. Miała zamiar jeszcze coś powiedzieć, dlatego jej usta były wciąż uchylone. Złapawszy się na tym niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy szybko odwróciła wzrok. Chociaż do tej pory starała się tego wypierać, to czuła narastające uczucie rozczarowania. Liczyła na to, że jej pobyt tutaj przyniesie jej innych doświadczeń niż ciągłe przesiadywanie w małym pokoju, z dala od jakiejkolwiek, normalnej czy też nie, ludzkiej jednostki. Przypomniała sobie swój pełen nadziei uśmiech w odbiciu lusterka i momentalnie poczuła złość.
Przycisnęła ołówek do kartki na tyle mocno że zrobiła w niej dziurę, kreśląc rysę na blacie stołu.
I wtedy przypomniała sobie, że przecież zawsze może stąd wyjść. Dla niej te mury nie istniały, nie istnieli lekarze, nie istnieli nawet pacjencji. Była z nimi, ale jednocześnie ponad tym wszystkim. Na jej twarz powrócił uśmiech, a ona wróciła do spokojnego bazgrania ołówkiem.
Przymknęła oczy i zaczęła kręcić głową. Zmieniła zdanie i nie miała już ochoty nigdzie iść. Za drzwiami prawdopodobnie był długi i posępny korytarz, oświetlony migającymi halogenami, tak jak w filmach. Czają się tam gdzieś w cieniu brodate typy, nie wiadomo co chcący. Na końcu sala operacyjna, do eksperymentów, gdzie przystawiają ci wiertarkę do mózgu i ją uruchamiają. Mimo wszystko może uda jej się przejść którędyś do pachnącego nocą lasu.
- Nie dziś... - powiedziała tym razem dość wyraźnie, unikając kontaktu wzrokowego i pretekstu do rozmowy. - Proszę.
- Niestety, nie możesz tu zostać. Musisz zejść na dół.
Lekarka martwiła się o pacjentkę, ale takie miała rozkazy. Dodatkowo wiedziała, że w gotowości czeka Reynold i lepiej jednak nakłonić Lottę. - Nie musisz przebywać z innymi jeśli Cię to drażni. Tam jest kilka pomieszczeń, a wszyscy skupili się w salonie.
Roxann złapała za dłoń i pociągała bardzo delikatnie, by wywołać u niej jakąś akcję.
Jedno spojrzenie, którym mężczyzna omiótł otaczających go ludzi wystarczyło aby stwierdzić, kto może być ewentualnie w spisku przeciwko jego personie, a kto nie. Josh uniósł powoli dłonie do głowy i złapał ją tak, jakby ukłuł go ból. Nie wiem, lamentował. Już naprawdę nie wiem. Oni wszyscy chcą mi zrobić krzywdę. To jedna wielka mistyfikacja! Tylko po co aż tyle zachodu? Torrance, przebywając za kratami krępującymi jego umysł, nie wpadł na to, że gdyby ktokolwiek chciał go zabić, niechybnie już by to uczynił. Skoro czyjeś źycie nie jest warte nic, po co męczyć się z utrzymaniem go na ziemi jak najdłużej? Potorturują mnie wcześniej! Tak, na pewno!
Większość z tych pesymistycznych wizji narodziła się jako samowolne skojarzenie z terapią grupową i leczeniem. Ołowiowe chmury niepokoju zakotwiczyły się już na dobre w Josh'u, gdy ujrzał on wreszcie dyrektora. Był to człowiek opanowany - w jego skośnych oczach chyba dość trudno było wzbudzić emocje. A z jaką precyzją wbił kolesiowi tę igłę! Będę następny? Mężczyzna przyglądał się niespokojnie tym oczom pełnym fałszu i nienawiści. Tylko on to dostrzegał.
Serce znów zabiło szybciej. Nie odczepi się od niej. Dlaczego sprawia jej tyle bólu, chcą zrobić wszystko jeszcze gorszym niż było przedtem. Gdy Roxann dotknęła jej dłoń, a nawet pociągnęła leciutko, przez całe ciało Lotty przeszedł okropny dreszcz i mimowolnie oswobodziła rękę gwałtownym ruchem.
- Niedobrze mi.
Chociaż wydawało się to niemożliwie, poczuła się jeszcze gorzej niż dotąd, jakby za chwilę miała zwymiotować, czemu dała wyraźny znak, przykładając dłoń w okolicach szyi i nienaturalnie wdychając powietrze. Wyjdź. Wyjdź. Wyjdź. Wyjdź. Wyjdź.
Odwróciła się od lekarki plecami, czekając aż sobie pójdzie.
- Muszę zjeść i wypić coś ciepłego, aby wyzdrowieć. Bo boli mnie brzuch. Wszystko byleby wyszła.
- Proszę... Kiedyś zejdę, obiecuję.
Nadal się kryć? Szlag by to trafił.
Josh jak zwykle błądził po krętych korytarzach własnego umysłu. Jak zwykle podejmowanie decyzji było dla niego czynnością ponad siły. Po raz kolejny biły się w nim myśli ambiwalentne, których nie potrafił uspokoić. Jego nastrój częstokroć padał ofiarą bezlitosnej huśtawki, co tak utrudniało funkcjonowanie. Tylko jedno było tak naprawdę pewne - rodzice chcieli go dobić, a zakład dla obłąkanych był miejscem wprost wymarzonym do tego. Josh momentami wynurzał się z odmętów swego prywatnego szaleństwa i czuł... Chciał obdarzyć kogoś zaufaniem. Chciał, lecz nie potrafił. Stale karmił się wykreowaną przez siebie okrutną rzeczywistością, w której nikt nie zasługiwał na zaufanie. Zanurzał się w tej głębi i tracił nie rzadko oddech. Dusił się. I właśnie nadszedł ten podły moment słabości. Mężczyzna nie wytrzymał i zerwał się z fotela ruchem stanowczym, aby twardym krokiem udać się schodami na górę. DOSYĆ!
Lekarka wiedziała, że dyrektor nie będzie zadowolony, ale podjęła już decyzję. - Dobrze, możesz zostać, ale są dwie sprawy. Po pierwsze skoro jesteś głodna i chcesz coś zjeść to musisz się udać na dół i coś sobie przygotować. A po drugie, gdy zacznie się terapia, będziesz musiała wychodzić, do naszych gabinetów chociażby.
Roxann z zatroskaną miną odwróciła się od Lotte i wraz z Reynoldem sobie poszła.
Malcolm wrócił z łazienki i powolnym krokiem wszedł do salonu. Jego wzrok był kompletnie pusty, a jego ręce całe we krwi, której krople skapywały na podłogę. Mimo tego jego dłonie nie były poranione. - Co się sta..
Po tych słowach Lowe padł na posadzkę. Był nieprzytomny, ale oddychał.
Cele:
- spróbujcie mu pomóc, pracownicy nie pomogą
- zorientujcie się w sytuacji: skąd wzięła się krew, czy ktoś został ranny, czy ktoś zniknął
A może w Ravenclawie
Zamieszkać Wam wypadnie
Tam płonie kij w odbycie,
Tam pedziem będziesz snadnie.
Banda świrów... tak ich wszystkich określał, jako jedyny czuł się tutaj normalny. Chciałby się stąd wydostać, tylko jak? Spróbuje uciec, to jest pewne, nie ma zamiaru siedzieć w wariatkowie. Wstał, miał dosyć patrząc na te miernoty. Nagle jednak zobaczył Malcolma, wyglądał co najmniej dziwnie. Mętny wzrok, krew na rękach- wariat. Nie ujęło go to wcale, ale po chwili upadł na podłogę. Wszyscy patrzyli się na niego wyłupiastymi oczami, nikt nie kwapił się żeby mu pomóc.
- Zawołajcie kogo! Na co się gapicie?! No już! Lećcie po kogoś, bo wasz zwariowany kompan zginie! - wykrzyknął podchodząc do niego. Nie zależało mu na jego życiu, ale nie chciał być oskarżony o morderstwo. Okazało się, że krew na dłoniach nie należała do niego, gdyż nie był ranny. - Ten skurwiel kogoś zabił albo zrobił komuś krzywdę! Sprawdźcie czy wszyscy są.
Nie wiedział jak może mu pomóc, nie miał nigdy żadnego kursu przedmedycznego, zresztą- nie zależało mu na jego życiu, był tylko ciekawy, co wydarzyło się jak wyszedł i kogo zaciukał.
Ledwo co Tom wszedł do pokoju, gdy z dołu doszły do niego krzyki - "Zawołajcie kogoś! No już!" - Przez chwilę się zawahał czy ma zareagować, czy też pozostać na te krzyki obojętnym. Zwyciężyła ciekawość i zszedł na dół. - No to się zaczęło... - skomentował zaobserwowaną sytuację i w obawie o własne życie ruszył na poszukiwanie źródła tej krwi, którą mężczyzna miał na dłoniach.
4 lata temu było spoko, nie znał mnie nikt, a i tak przez czasu brak chciałem by tydzień miał 8 dni.
Jako 15-latek nie złożyłem wyjaśnień, gdy wziąłem za majka to już miałem lat 16.
Miałem swój numer 23, jak Sparrow, ale Walter nie Jack, #Fingerling.
Stąd się wzięło moje zamiłowanie do treści brat. A umrę pewnie całkiem młodo, mając nie wiem 42?
Alice właśnie zastanawiała się o jakim miejscu pobytu kija mówiła Debra. Z rozmyślań wyciągnął ją krzyk jakiegoś faceta. W pierwszej chwili Alice pomyślała, że to jakiś pomylony gościu krzyczący bez powodu, jednak gdy ujrzała, że stało się coś poważnego podeszła wolnym krokiem do zakrwawionego mężczyzny. Z założonymi rękoma przyglądała się panikującemu Ulisesowi. No i po co tyle krzyku? Z powodu kilku kropel krwi na dłoniach?
Josh podążał coraz to wyżej i wyżej, nie patrząc, gdzie konkretnie niosą go nogi. Gdy znalazł się wreszcie na pietrze, nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie był jego pokój. Można by rzec, że mężczyznę opanował swego rodzaju atak, odpowiedni dla jego przypadłości. Kiedy minął się z jednym z mieszkańców szpitala, omal nie podskoczył w przestrachu. Ciemnowłosy był w jego oczach zjawą, sunącą w sobie znanym celu, w dół. Do ludzi... Do tych złych ludzi! Niebezpieczeństwo było wszędzie; czaiło się na niego, zerkało z każdego kąta. Dlatego Torrance wprowadził drobny element ostrożności do swego zachowania i zaczął skradać się najciszej jak tylko potrafił. Zaglądał dyskretnie do paru pokoi, jako że drzwi nadal był uchylone. Szukał swojej sypialni, jednej z wielu ziejących smutkiem tego miejsca. Nie zajęło mu to dużo czasu - wkrótce poznał swoje krzywo odstawione łóżko, torbę podróżną. Gdy tylko przestąpił próg pokoju, nagle z dołu rozległ się krzyk. Josh poczuł, jak traci resztki cennego spokoju. Jego uszy odbierały dźwięki, które mogły świadczyć tylko o tym, że stało się coś złego. Mężczyzna czym prędzej rzucił się do posłania, by znów uczynić je barykadą. Nabierał tym samym wprawy. Był pewien, że będzie mu ona potrzebna.
Przeistoczywszy swój pokój znów w bunkier, Josh zaczął wycofywać się pod ścianę, dopóki nie uczuł na plecach jej chłodu. Osunął się wówczas na nogach i skulił w samym kącie. Nie dostaną mnie. To miałem być ja. Nie wierzę, aby tak poświęcali swoich ludzi! Chyba, że... Wszyscy jesteśmy w jednej ubojni. Kurwa! Dom wariatów! krzyczał Josh, lecz nikt go nie słyszał. Może dlatego, ze jego wewnętrzny głos nie mógł przebić się poza kraty umysłu obłąkanego.
- Tak, tak, patrzcie się świry, będziecie następni. - mruknął na widownię, która go obserwowała. Jakoś nikomu nie kwapiło się do tego, aby pomóc Malcolmowi, a jemu samemu było to obojętne,czy facet umrze, czy nie, ale nie chciał być posądzony o jakąkolwiek próbę morderstwa, bo nie dość, że nigdy stąd nie wyjdzie, to na dodatek trafi do więzienia. Nie podobała mu się ta sytuacja, chce stąd jak najszybciej zwiać, a nie siedzieć tutaj wpakowany w jakieś chore gówno, które na pewno wyniknie z tej sytuacji. - Znajdźcie jakąś pielęgniarkę albo kogoś, kto zna pierwszą pomoc świrusy, bo zaraz nakopię wam do tego pustego łba.
Alice uśmiechnęła się ironicznie reagując na złość Ulisesa. Uklęknęła przy zakrwawionym mężczyźnie i przyłożyła mu dwa palce do szyi sprawdzając puls. - Puls jest wyczuwalny. Klatka piersiowa się unosi, więc chyba nie jest aż tak źle. Na moje oko ten mężczyzna najwyraźniej zemdlał. Chyba wystraszył się tej krwi na rękach. Oczywiście mogę się mylić, przecież nie jestem lekarzem. Ale skoro nie jestem lekarzem to nie mogę mu już więcej pomóc. - powiedziała ze spokojem patrząc się jakby nigdy nic na Ulisesa. Mężczyzna wydawał się być bardzo poddenerwowany. - Jesteśmy w szpitalu psychiatrycznym. Myślisz, że nie mają tutaj ukrytych kamer? Myślisz, że zostawiliby nas bez obserwacji? Założę się, że pielęgniarka jest już w drodze... o ile jest sens tutaj przychodzić.
Suki tylko oczy wybałuszyła na widok padające, zakrwawionego mężczyzny i rozglądnęła po twarzach obecnych. Serce nagle podskoczyło jej z radości, a Ona uśmiechnęła się szeroko, by wypowiedzieć jedynie.
- Już tu jest!
Jej głos był pełen podekscytowania, a dziewczyna zerwała się z miejsca i mijając wszystkich, może nawet potrącając kogoś, pobiegła do łazienki. Tak, tam na pewno Go znajdzie!
Albo coś innego.
Edytowane przez Amaranta dnia 25-06-2013 17:13
Debra zerwała się ze swojego miejsca i podbiegła do nieprzytomnego mężczyzny. Alice już sprawdziła jego puls i wydawało się, że człowiek żyje. Przebiegła wzrokiem po jego ciele i wtedy dostrzegła krew. What the fuck?! - krzyknęła. Co tu się do cholery stało?! Zabił kogoś?!
We are all evil in some form or another, are we not?
Maureen gwałtownie wstała z miejsca, podeszła do nieprzytomnego i spojrzała na jego ręce. Momentalnie poczuła jak kręci się jej w głowie i zaczerpnąwszy głęboko powietrza poczuła charakterystyczny, metaliczny zapach krwi. Na ziemię sprowadził ją dopiero głos Ulisesa.
- Kto Ci dał prawo nazywania nas w ten sposób? - zapytała wyjątkowo spokojnym tonem, obrzucając go badawczym spojrzeniem. Od początku był bardzo agresywny, a niereagowanie na kolejne wyzwiska były niemym przyzwoleniem na jego zachowanie.
- Idę po pielęgniarkę. - oznajmiła donośnie i wyszła z sali. Uważała za skrajnie nieodpowiedzialne pozostawienie pacjentów bez żadnej opieki, bo możliwe że właśnie byli świadkami wyjątkowo nieprzyjemnych tego efektów.