Szósta Rada Wyspy
Dodane przez Lincoln dnia Listopada 18 2011 21:21:26
Nadszedł czas by rozpocząć przygotowania do pożegnania kolejnej osoby. To głównie od Waszych głosów zależy jak będzie wyglądała finałowa szóstka po zakończeniu obecnej Rady. Napisałem "głównie" gdyż wpływ na wyniki będzie miała ocena zadań indywidualnych. Wyłonienia najlepszych prac dokona jury w skład którego będą wchodziły osoby niegdyś związane z forum i te, które gwarantują bezstronność oceny. Podobnie jak w zeszłym tygodniu głosujecie na jedną osobę i jedna osoba odpadnie. Typy wysyłacie do mnie na pw do niedzieli, do godziny 18:00. Nieoddanie głosu w wyznaczonym terminie grozi minusami. Lista osób w rozwinięciu.


WYNIKI ZADANIA INDYWIDUALNEGO: Jury w składzie Gooseberry i Amelia (prace zostały im przedstawione anonimowo. Po ich ocenie dziewczyny odgadywały kto je napisał i nie trafiały :P) zdecydowało, że 2 plusy na obecnej radzie zdobywa mremka, zaś 1 plusa dostaje agusia. Gratulacje! To właśnie ich prace spodobały się jury najbardziej.

WYNIKI RADY WYSPY: Okazało się, że mamy dogrywkę, w której będą brały udział 3 osoby. Zagrożeni gracze to: Ala, chlaaron i Flaku. W dogrywce gracze, którzy są pewni pozostania w grze (agusia, April, Lion, mremka) mają za zadanie przydzielić zagrożonym osobom punkty na zasadzie: gracz A - 3 pkt (oznacza to, że ta osoba zdaniem danej osoby najbardziej zasługuje na odpadnięcie), gracz B - 2 pkt, gracz C - 1 pkt. Osoba, która uzbiera ich najwięcej, pożegna się z walką o zwycięstwo.
Rozszerzona zawartość newsa
Nadszedł czas by rozpocząć przygotowania do pożegnania kolejnej osoby. To głównie od Waszych głosów zależy jak będzie wyglądała finałowa szóstka po zakończeniu obecnej Rady. Napisałem "głównie" gdyż wpływ na wyniki będzie miała ocena zadań indywidualnych. Wyłonienia najlepszych prac dokona jury w skład którego będą wchodziły osoby niegdyś związane z forum i te, które gwarantują bezstronność oceny. Podobnie jak w zeszłym tygodniu głosujecie na jedną osobę i jedna osoba odpadnie. Typy wysyłacie do mnie na pw do niedzieli, do godziny 18:00. Nieoddanie głosu w wyznaczonym terminie grozi minusami.


POSTACIE:


Valérie Duchaussoy - agusia
Maia Stætersdal - Ala
Claire Littleton - April
Arielle Danes - chlaaron
Morten Ousborne - Flaku
Oscar Shelley - Lion
Camila Coalmouse - mremka



PRACE Z ZADANIA INDYWIDUALNEGO:

Flaku:
Obudziłem się z samego rana. Za oknem panowała jeszcze absolutna ciemność. Jakby był środek nocy, choć w rzeczywistości zegar pokazywał dokładnie 4:52. Miałem jeszcze chwilę czasu, dlatego nie musiałem się spieszyć. Założyłem ręce za głowę i gapiąc się w sufit myślałem o tym co mnie czeka. Pobyt w Australii chyba dobrze mi zrobił. Takie przynajmniej miałem wrażenie. Kolejnym etapem podróży miało być Los Angeles. Póki co nie zamierzałem wracać do domu. W ostatnich trzech miesiącach spędziłem w nim zdecydowanie za dużo czasu i nie były to bynajmniej miłe chwile. Każda noc była udręką. Kładłem się do łóżka i zamykałem oczy, by na nowo przenieść się do tamtego dnia. Do tamtego wieczoru, który był koszmarem. I tak w kółko. Czasami w ogóle nie miałem ochoty spać. Siadałem w kuchni i rozmyślałem. Jednak prędzej, czy później zasypiałem i koszmar powracał. Dlatego zdecydowałem się wyjechać. Teraz było inaczej. Inne środowisko, inne mieszkanie. Wspomnienia oczywiście nie znikły, ale nie było też rzeczy, które mogły je przywoływać. Czułem się już lepiej. Zaczynałem na nowo wierzyć w sens życia. To wydawało się niesamowite, ale rzeczywiście tak czułem. Po kilkunastu minutach egzystowania, po raz kolejny spojrzałem na zegar. 5:15. Musiałem wstawać i tak też uczyniłem. Szybko umyłem się, ubrałem i zjadłem coś. Jakieś resztki, które zostały w lodówce, jeszcze ze wczoraj. Popiłem sokiem pomarańczowym, wziąłem walizki, które jeszcze wczoraj spakowałem i zamówiłem taksówkę. Transport zjawił się po kilkunastu minutach, które spędziłem oglądając telewizję. Zszedłem na dół, wymeldowałem się z hotelu i po chwili stałem już na ulicy. Spojrzałem na stojącą na przeciwko taksówkę i zacząłem wyobrażać sobie Los Angeles. Kolejny cel mojej podróży. Powód? Sam nie wiem. On tak na prawdę nie był ważny. Jak ktoś chce uciec od złych wspomnień jest w stanie polecieć na koniec świata. Ja nie stawiałem sobie aż takich celów, a jedynie sąsiedni kontynent. Po prostu żyłem chwilą. Przynajmniej starałem się. Czułem, że to ma sens, mimo, że pozornie wyglądało dokładnie odwrotnie. Po chwili wsiadłem do taksówki i wskazałem kierunek kursu. Co dalej? Nie miałem pojęcia. Póki co nie zamierzałem wracać do pracy. Nie byłem jeszcze na to gotowy. Tragedia jak mnie spotkała wycisnęła w mojej psychice ogromne piętno. Nigdy nie zdawałbym sobie sprawy, że aż takie. Po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. Zapłaciłem, podziękowałem i wysiadłem. Lotnisko w Sydney właściwie wyglądało dokładnie tak samo jak przed dwoma tygodniami, kiedy wylądowałem samolotem. Ale co mogło się zmienić? Może było trochę więcej ludzi. Nieważne. Wyglądało na to, że miałem jeszcze trochę czasu. Kupiłem gazetę w kiosku i usiadłem na ławce, pełen nadziei na lepsze jutro...


mremka:
Dużo łatwiej znieść nadejście poranka, jeżeli samemu się na niego czeka.

Camila siedziała na łóżku z słuchawkami w uszach i kiwając głową w rytm muzyki patrzyła przez okno, czekając aż słońce uwolni się zza drzew i na dobre usadowi na błękitniejącym niebie. Rzuciła okiem na telefon komórkowy, sprawdzając listę połączeń nieodebranych. Jedno od brata, dwa od mamy. Chwilę wpatrywała się w ekran, zastanawiając się czy faktycznie się o nią martwią czy raczej poczuwają się do obowiązku by pilnować, że wszystko z nią w porządku.

Czy było z nią wszystko w porządku? Zdecydowanie nie. Trzeba być doprawdy szalonym, żeby wsiąść w samolot i polecieć na drugą stronę globu, nikogo nawet nie informując o swoich planach. Po co? Właściwie sama nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Poczucie braku jakiegokolwiek sensu w życiu doprowadzało ją do szaleństwa. Czuła się wyprana z wszelkich uczuć, jakby otoczona grubym murem którego za nic nie potrafiła przebić. Robiła zatem wszystko, aby poczuć cokolwiek, momentami ocierając się o zachowania autodestruktywne. Mogła spędzić ten wieczór na dachu najwyższego budynku w Nowym Orleanie, chodząc po krawędzi niczym gimnastyczka na trapezie. Mogła wsiąść w samochód i całą noc jeździć po drogach ekspresowych, pozwalając by wskazówka prędkościomierza niebezpiecznie wychylała się w prawą stronę. Zdecydowała się jednak polecieć do Sydney, wydając na bilet większość swoich oszczędności.

Zamrugała parę razy, żeby odpędzić sen. Podniosła się z łóżka, wyszła z pokoju i zjechała windą do recepcji, chcąc uregulować rachunek za nocleg. Właściwie to wcale nie chciała wracać, bo tak naprawdę nie miała do czego. Jej życie ograniczało się do kłótni z matką, zmuszania do jedzenia przez wszystkich naokoło i wizyt u kolejnych psychiatrów, którzy beznamiętnym tonem wygłaszali swoje diagnozy, tak jakby cokolwiek wiedzieli o tym co czuje na podstawie paru rozmów, które z nią odbyli.

Wszyscy jej rówieśnicy studiowali, pracowali, zakładali rodziny. Ona jedyne co potrafiła zaplanować to swoją dietę. O tak, w tym była wręcz wyśmienita - wiedziała dokładnie kiedy musi udawać że boli ją żołądek aby uniknąć niedzielnego obiadu przygotowanego przez matkę albo kiedy wyjść z domu na "ważne spotkanie", bo akurat tego dnia Nick miał urodziny i musiałaby zjeść kawałek tortu, a na to oczywiście nie mogła sobie pozwolić. Okłamywała wszystkich, nie oszczędzając nawet tych których kochała najbardziej.

Opuściła hotel i powoli ruszyła w kierunku lotniska, po drodze kilkukrotnie zatrzymując się w celu zakupienia paru pamiątkowych pocztówek. Nagle cała sytuacja wydała jej się skrajnie absurdalna. Roześmiała się głośno, nie zwracając uwagi na zniesmaczone spojrzenia przechodniów. Skierowała się w kierunku punktu odpraw i stanęła w kolejce. Nienawidziła czekać. Podirytowana spojrzała na zegarek. Za parenaście godzin będzie w Los Angeles. Może nawet tam zostanie na jakiś czas? Wiele dałaby za nowy start, w nowym miejscu. Głęboko odetchnęła, nie mając pojęcia jak trafne w jej przypadku stanie się powiedzenie "uważaj na to o co prosisz, bo faktycznie możesz to dostać."


chlaaron:
Obudziłam się straszliwie wypoczęta - spałam ponad 10 godzin. Środek uspokajający, który podawano rekrutom zaraz po wejściu na pokład łodzi podwodnej właśnie tak miał działać.
Siedziałam na twardym, metalowym łóżku jednej z kajut i myślałam o Ojcu. Co zrobił, gdy dowiedział się, że uciekłam? W tym momencie czułam coś, o czym wcześniej pomyślałam tylko przelotnie. Czułam żal, że zostawiłam rodzinę, ale miałam ku temu powody. Już od dłuższego czasu czułam się tam zbędna i nic mnie tam nie trzymało. Ojciec mnie unikał, zamykał się tylko w gabinecie, a w czasie rodzinnego obiadu siedział ode mnie najdalej. Czułam się tam zbędna.
Łódź zatrzymała się i obwieszczono nam, że dotarliśmy na miejsce. Teraz już nie było odwrotu... Wchodząc po drabince nie wiedziałam czego się spodziewać, aż wreszcie moim oczom ukazała się plaża w pełnej okazałości. Morska bryza orzeźwiła mi twarz, uszy usłyszały tajemniczy szum fal a słońce ogrzewało policzki pozbywając się wreszcie ponurego poczucia ciemnej łodzi.
"Tubylcy" ubrani byli w zielonkawe kostiumy z, jak później się dowiedziałam logiem DHARMY, do której niedługo sama miałam należeć. Wszyscy witali nas gromkim Namaste, na co odpowiadałam tylko niewinnymi uśmiechami. Na szyję włożyli mi korale z drobnych białych kwiatków i muszelek. Niedługo później zaprosili wszystkich na dalszą część rekrutacji.
Plakat z napisem "Welcome New Recruts" trudno było przeoczyć, wokoło dzieci biegały z niebieskimi i białymi balonami z logiem Dharmy, wszystkiemu towarzyszyła wesoła muzyka.
Staliśmy małą grupką w pomieszczeniu otwartym na wielki ogród. W środku pokój podzielony był parawanami na kilka stanowisk. Przy niektórych stolikach siedziały osoby a na blatach leżały stosy papierów. Wszyscy wokoło zdawali się przejęci wszystkim tym, co działo się w wiosce, ale na ich twarzach cały czas gościł uśmiech, co wcale mnie nie dziwiło. Nie musieli się tutaj o nic martwić, wystarczyło spełniać swoje obowiązki, o których dowiedziałam się już z filmu instruktażowego. Rozejrzałam się po okolicy starając sobie poukładać wszystko, czego przed chwilą dowiedziałam się od niejakiego Chang'a.
- Arielle Danes - wyrwał mnie z zamyślań czyjś głos. Spojrzałam na mężczyznę, który trzymał w ręce zapewne listę rekrutów. Wcale nie był przystojny, jego twarz emanowała pewnego rodzaju wyższością, ale wyglądał też na mądrego i zdecydowanego.
- Tak, to ja - podeszłam do niego pierwszy raz patrząc w jego oczy. Wskazał mi krzesło, po czym sam obszedł stolik i zanim usiadł uśmiechnął się.
- Witam Cię na wyspie Arielle - usiadł wreszcie i zaczął grzebać w papierach. - Och, tutaj są Twoje akta. Mamy straszny bałagan, przepraszam - powiedział. Chwilę na nie spojrzał, po czym wziął z dłonie małe pudełeczko i wyciągnął karteczkę z moim imieniem. Na stole przede mną położył jeden z tych kombinezonów. Był tak poskładany, że pierwsze co rzuciło mi się w oczy było oczywiście logo. To nie było takie jak wszystkie, bo zamiast napisu DHARMA miał wyszytą białą gwiazdkę. Pogłaskałam ją lekko opuszkiem palca. - Będziesz w ochronie - powiedział widząc moją zdziwioną minę. Zmarszczyłam brwi, wiedziałam już z filmu, że właśnie naszym gównym celem jest ochrona przywódcy - Jacoba przed Potworem. Nie spodziewałam się aż tak ważnego zadania, myślałam, że będę mechanikiem, bądź kucharką.
- Dziękuję Panu- wzięłam do ręki kombinezon i wstałam z krzesła, co uczynił również mój rekrutant.
- Proszę, mów mi Ben - uśmiechnął się drętwo.
- Dzięki Ben - poprawiłam się szybko i odeszłam z uśmiechem. Czułam do mężczyzny respekt pomimo tego, że znaliśmy się zaledwie parę minut. Podeszłam do następnego stanowiska, gdzie przydzielono mnie do domku.
Po godzinie staliśmy wszyscy już przebrani w kostiumy. Jeden z Dharmowców ustawił nas w zgraną grupę, a sam po chwili stanął przed nami z aparatem. Za jego poleceniem wszyscy wypowiedzieliśmy głośne "Namaste" a cichy dźwięk aparatu zakończył sesję zdjęciową.


agusia:
Doszło do konfrontacji. Spokojny wzrok Mony krzyżował się z rozpłomienionymi oczyma Valèrie. Łypały na siebie groźnie jeszcze przez dłuższą chwilę, aż wreszcie dziewczyna opadła na łóżko, chowając zmęczoną twarz w dłoniach. Za oknem wstawał świt. Z korytarza dochodziły pierwsze dźwięki budzącego się świata. Już z daleka usłyszała kroki, które hukiem rozchodziły się po jej głowie. Przycisnęła do czoła poduszkę, zakrywając się. Nie oddychała przez kilkadziesiąt sekund, aż do momentu, gdy rozległo się pukanie.
-Życzy sobie pani śniadanie do pokoju? Dzisiaj podajemy naleśniki z twarożkiem.- usłyszała głos zaspanego kelnera, który dzielnie walczył z tym, by brzmieć naturalnie i stłumić ziewanie.
-Spierdalaj!- odkrzyknęła dziewczyna, podnosząc w górę jaśka. Wreszcie westchnęła i zwlekła się z łóżka, stając na powrót naprzeciwko obrazu.
Tego ranka Valèrie była kłębkiem nerwów. Jej plan, tworzony przez tak długo, zawiódł sromotnie. Kupiec, który miał czekać na nią dnia poprzedniego, okazał się być nikim innym, jak tylko członkiem mafii. Ledwo udało jej się uciec spod lufy jego pistoletu. Udało jej się uratować obraz i zamknąć się w hotelu. Mimo że myślała całą noc, wpatrując się w czujne oczy Mona Lisy, nie wpadło jej do głowy nic, co mogłaby zrobić. Pokój hotelowy w ciągu tych niespełna kilkunastu godzin zamienił się w pobojowisko. Cała zawartość jej walizki leżała na podłodze wśród kilku butelek wypitego piwa. Kobieta westchnęła i ruszyła pod prysznic. Zmyła z siebie nie tylko brud poprzedniej nocy, ale także pesymistyczne nastawienie. Taka właśnie była: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki potrafiła przybrać jakąś twarz, wtapiając się w otoczenie jak kameleon. Stanęła nago przed lustrem i powiedziała do siebie pewnie:
-Vallie. Bierzemy się w garść. Co ma być to będzie. Policja jeszcze nie wie.
Narzuciła na siebie szybko tunikę z głębokim dekoltem i szorty. Włosy rozpuściła, pozwalając, by opadły swobodnie na ramiona. Uśmiechnęła się do swojego odbicia i znowu była taka, jak zawsze. Pomimo, że gdzieś w głębi ducha czuła przeogromny strach, nie dawała tego po sobie poznać. Grała idealnie swoją rolę nawet przed sobą. Stanęła na środku pokoju i spojrzała znów w spokojne oczy Mony Lisy.
-No, maleńka, czeka Cię daleka podróż. Jedziemy do Ameryki.- kobieta zamilkła na moment, wpatrując się w obraz i pogładziła z lekką czułością ramiona namalowanej. -Przestań wreszcie się tak debilnie uśmiechać. Lepiej przygotuj się na wstrząsy. Gdy tylko dojedziemy na miejsce, sprzedamy Cię jakiemuś dobremu wujkowi za bardzo wysokie pieniądze... A jak wszystko dobrze pójdzie, Twoja bliźniacza siostra, którą namalowałam, zostanie w Luwrze na zawsze i nikt nigdy nie pozna prawdy.
Valèrie jedną ręką chwyciła pewnie ramię obrazu, a drugą rozłożyła na całą szerokość idealnie dostosowaną walizkę. Dopiero po zamknięciu bagażu na dwa zamki odetchnęła z ulgą i odsłoniła ciężkie zasłony. Ostatni raz spojrzała przez okno i wyszła z pokoju, zostawiając w nim wszystkie rzeczy. Ze sobą miała jedynie obraz 77x53 i malutki plecak. Zbiegła po schodach, przeskakując po dwa schody na raz i zatrzymała się w holu. Klucz zostawiła w pokoju i wcale nie miała zamiaru płacić za obsługę. Odczekała moment, gdy recepcjonista odwrócił się i wybiegła z hotelu, krzycząc głośno:
-Nara, frajerzy!
Bezpośrednio pod hotelem udało jej się złapać taksówkę.
-Może walizkę włożymy do bagażnika?- zasugerował kierowca, uśmiechając się do Valèrie. Odpowiedziała mu głucha cisza. W radiu właśnie zaczynały się wiadomości.
-Francuska policja dokonała niesamowitego odkrycia. Wczoraj w godzinach wieczornych dokonano najbardziej podstępnej kradzieży w historii paryskiego Luwru. Skradziono Monę Lisę, najsłynniejszy obraz mistrza renesansowego, Leonarda da Vinci. Na jego miejscu pozostawiono idealną kopię. Podejrzewaną sprawczynią kradzieży jest zatrudniona od roku 2002 renowator zabytków, Valèrie Duchaussoy. Policja jest w trakcie poszukiwań podejrzanej, która nie pojawiła się dzisiaj na miejscu pracy. Gdyby ktoś posiadał jakiekolwiek informacje, dotyczące miejsca pobytu podejrzanej, policja prosi o kontakt. Na miejscu jest nasz wysłannik, John Shadow. John? Jak wygląda sytuacja w Luwrze?
Kierowca odwrócił się.
-Wszystko w porządku, panienko? Nie wygląda panna najlepiej.
Valèrie pokręciła głową.
-Wszystko gra, zamyśliłam się. Poproszę na lotnisko.
A więc już wiedzą. Lada chwila rzucą się na mnie i tak skończy się mój żywot: zgniję w więzieniu.
Taksówkarz parsknął cichym śmiechem, odpalając silnik.
-Czego to ci ludzie nie wymyślą! Mona Lisa, pomyślałaby pani? I to w dwudziestym pierwszym wieku, taki obraz! Zawsze myślałem, że chronią je jakieś lasery, które przecinają człowieka na pół, gdy tylko spróbuje się zbliżyć...
Valèrie zacisnęła mocniej pięści na rączce walizki, którą ciągle trzymała w rękach. Odpowiedziała momentalnie, próbując zmienić temat:
-Kiedyś była podobna akcja z diamentami w Sztokholmie. Warte kilka milionów, ktoś tak po prostu sięgnął ręką i je wziął. Był pan w Sztokholmie?
Kierowca zaśmiał się.
-Na miesiącu miodowym. Teraz, siedemnaście lat po ślubie, zero jakiegokolwiek pożytku z mojej starej. I tylko w taksówce mogę sobie popatrzeć na takie ładne kobitki, jak pani. O to też żonka ma pretensje, a jakże! Przychodzi czasem na postój i robi mi awanturę! Wie pani, jakie to poniżenie dla mężczyzny, jak jego własna żona drze na niego papę?!
Ale Valèrie już nie słuchała. Myślała gorączkowo o tym, co zrobi, jeśli ją złapią. Przyzna się? Wkopie kustosza? Albo kogokolwiek innego? To nawet nie byłby taki zły pomysł. Vallie była osobą, której nigdy nie zależało na ludziach. Jeśli miałoby uratować ją to chociaż w małym stopniu, nie zawahałaby się. Samochód zatrzymał się.
-Jesteśmy na miejscu. Lotnisko. Należy się się 18 AUD.
Dziewczyna mocno wciągnęła powietrze i pewnym krokiem wkroczyła na lotnisko, nie oglądając się za siebie... I przy drzwiach znowuż zamarło jej serce. W jej kierunku rzucił się pies policyjny, szczekając głośno.
-Co ma pani w torbie?- spytał policjant, który prowadził psa.
-Na pewno nie narkotyki. Je ukrywa się w odbycie. Nigdy tam pan nie grzebał w poszukiwaniu kokainy?- prychnęła i odwróciła się na pięcie. Panna Duchaussoy nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że koszmar tego dnia miał się dopiero rozpocząć.



April:
Siedziała na krześle nerwowo oplatając ręce. Zaczęła bawić się pierścionkami, które nosiła na palcach rozmyślając o tym, czy aby dobrze zrobiła. No tak, a co innego mogłam?! Przecież sama nie dałabym rady wychować dziecka, to bardzo odpowiedzialne, a ja nie należę do osób, które takie właśnie są. r11; pomyślała odgarniając blond kosmyk, który akurat niesfornie się ułożył. Jeszcze trzy długie godziny do odlotu. Specjalnie wstała bardzo wczesną porą, gdyż koniecznie miała polecieć tym lotem, a przynajmniej tak mówił jasnowidz. Ale czy to miało jakikolwiek sens? Nagle pomyślała o Thomasie i krew zaczęła w niej buzować. Nerwowo zaczęła obgryzać skórki przy paznokciach. W tym momencie rozszarpałaby go na drobne kawałeczki, to on doprowadził do tej całej chorej sytuacji. Jak można obiecać kobiecie, że da radę wychować człowieka, a później kiedy nie ma już z tego odwrotu rezygnować?! Przecież tak postępują tchórze i to najgorsi. W życiu przechodzi się z jednego etapu do drugiego, dzieje się tak przez kilka naszych lat życia. Każdy etap nas czegoś uczy i kształci. Wybory innych ludzi, nie są naszymi wyborami, mimo iż czasem mogą przewrócić cały nasz świat do góry nogami. Dokładnie tak stało się i tym razem, przecież ona nie chciała zachodzić w ciąże... teraz normalnie siedziałaby przy matce i pielęgnowałaby ją. Przegryzła dolną wargę rozglądając się po pomieszczeniu, które było jak najbardziej szare. Wchodząc do tego pokoiku miało się od razu wrażenie, że nie mieszka tutaj nikt zwyczajny. Białe ściany, zwykłe łóżko postawione pod oknem, niewielka szafa, a na środku mały stolik z dwoma krzesłami. Nic szczególnego, ściany były gołe, żadnych obrazów, niczego. Była ciekawa jaka ta rodzina jest. Miała tylko nadzieję, że będą dobrzy dla jej dziecka... dla ich dziecka. Właśnie zastanawiała się nad tym ile razy jeszcze zrobi coś czego nie będę chciała zrobić, lecz ostatecznie wykona to jak zaprogramowana lalka tylko po to aby poczuć się doceniona, lepsza, wyższa niż zazwyczaj. Człowiek to istota paradoksalna i na zawsze taką pozostanie. Wspomnienia, wspomnienia, które powinny już odejść w niepamięć, no cóż, takie jest życie, czasu cofnąć nie można. Czasami los samoistnie oddziela nas od ludzi, którzy nie byli wstanie wnieść niczego więcej do naszego życia, a przykładowo- od nas chcieli pobrać jak najwięcej. Nie spoglądam w tył, żyję teraźniejszością i wyciągam ręce do przyszłości, aby przyciągnąć do siebie swoje cele. Nie, nie straciłam niczego- patrzę na to zupełnie inaczej. To co mogłam to zyskałam, na pewno jakieś doświadczenie i lekcję na przyszłość. Teraz muszę się wytrzepać ze starego kurzu i znów brnąć przez siebie. Już nigdy nie zaufam mężczyźnie, nigdy więcej. Rozmyślała i przełknęła głośno ślinę, wyjrzała za okno, zamówionej taksówki jeszcze nie było, ale postanowiła powoli się zbierać. Nałożyła cieniutki płaszczyk, wzięła torbę do ręki i z trudem zeszła na dół, co jakiś czas stawała aby zrobić sobie krótkie przystanki. Ludzie mijali ją i nawet nie zwracali na nią uwagi, nikt jej nie pomógł. Wszyscy mieli ją gdzieś, tacy są już ludzie. Taksówkarz, który odważył się na powiedzenie cichego: ''dzień dobry'' zapakował jej torbę do bagażnika i wsiadł za kierownicą. Blondynka wpakowała się na tylne siedzenie i przez okno obserwowała Sydney, które czasami potrafiło być kolorowe i przyjazne, ale zdarzały się też dni, w których były pochmurne. Miasto widocznie odzwierciedlało się z obecnym humorem Claire- było szare i brzydkie. Pomimo zakorkowania na mieście, panna Littleton dotarła bardzo szybko do szpitala, aby pożegnać się ze swoją matką.
- Proszę zostać, wrócę tutaj za jakieś dwadzieścia minut. r11; zwróciła się do kierowcy, który najwidoczniej nie był zadowolony tą informacją. Wysiadła z auta i skierowała się do wejścia , uśmiechnęła się do recepcjonistki, która znała ją już tutaj z widzenia. Blondynka pojawiała się praktycznie codziennie, więc była tutaj mile widziana. Wsiadła do windy i wjechała na drugie piętro. Nie lubiła tego przeklętego szpitala, gdyż to właśnie tutaj poznała swojego ojca, który szanownie pojawił się w jej życiu tylko po to, aby sfinansować pobyt jej matki w szpitalu. Z całego serca nienawidziła jego za to, że nigdy, ale to nigdy nie przyszedł do niej w dzieciństwie. Nie trzymał jej na rękach, nie zakazywał jej nocnych balang. Nie było go przy jej pierwszych słowach, krokach. Po prostu w jej życiu nie istniał. A ona można powiedzieć powieliła schemat swojej matki z tym, że ona odda swoje dziecko. Teraz ponownie zaczęła się zastanawiać, czy to słuszny wybór? Gdyby jej matka nie zapadła w śpiączkę na pewno wybiłaby jej ten pomysł z głowy, ale jej tutaj nie ma więc to nieistotnie. Odda dziecko i tyle. r11; Witaj mamusiu, jak się dzisiaj czujesz? Mam nadzieję, że lepiej. Nie wiem, czy pamiętasz... ale to dzisiaj jest ten dzień, w którym lecę urodzić, a następnie oddać dziecko. Wiem, że robię źle, ale nie mam innego wyboru! Nie wiem kiedy odwiedzę Cię następnym razem, ale postaram się to zrobić jak najszybciej. Strasznie tęsknie za Tobą, za twoimi radami. Muszę już iść, bo spóźnię się na samolot, kocham cię.
Pocałowała czoło swojej matki i udała się do wyjścia. Nie zajęło jej to nawet piętnastu minut, więc była trochę zawiedziona. Teraz już tylko prosto na lotnisko, które na szczęście było blisko. Miała jeszcze półtorej godzin do odlotu, więc spokojnie usiadła w korytarzu i obserwowała, co się dzieje. Patrzyła na pasażerów różnych lotów, którzy biegali po lotnisku i śpieszyli się na różne samoloty. Gdy ktoś się do niej uśmiechał, ona odwzajemniała uśmiech. Cierpliwie oczekiwała na swoją kolej, a następnie podeszła do przyjemnie nastawionej kobiety, która obsługiwała jedno z wielu stanowisk. Wydała jej bilet i skierowała ją w odpowiednie miejsce, gdzie się udała. Czas zbliżał się nieubłaganie, usiadła jeszcze w bufecie, aby napić się ciepłej herbaty. Nagle ku jej zaskoczeniu, ktoś przysiadł się do niej.
- Witam panią! Mam nadzieję, że nie będzie pani przeszkadzało, jeżeli potowarzyszę pani... - odpowiedział wysoki blondyn z dziwnym, niezdefiniowanym uśmiechem na ustach. Ona natychmiast kiwnęła głową i spojrzała z zaciekawieniem na bilet, który właśnie położył na stoliku. r11; Czy pani też lotem Oceanic 815? Jacob.
- Tak, ale widzę że siedzi pan w całkiem innym sektorze niż ja. r11; odparła biorąc do ręki plastikowy kubek z napojem i zaczęła z niego powoli sączyć idealnie zaparzoną, miętową herbatę.
- Nie wiem, czy to jest do końca takie zdrowe podróżowanie z tak pokaźnym brzusiem. r11; rzekł wpatrując się niebieskimi oczami w nią. Zirytowało ją to niemiłosiernie. Co go w ogóle to interesuje? Nie ma własnych spraw? Niech odczep się ode mnie, to moja sprawa co robię.
- To nie pański interes. r11; odparła ozięble zabierając swoje rzeczy i odchodząc. Odwróciła się i zobaczyła, że mężczyzna w garniturze, z którym przed chwilą rozmawiała ciągle siedział pomimo tego, że wzywali już pasażerów lotu Ocenianic 815 o podejście.
Wsiadła do samolotu nawet nie zdając sobie sprawy, ze to dopiero początek jej przygód. Czy gdyby wiedziała, to wsiadłaby? Może to zabrzmi dziwnie, a raczej na pewno, ale tak. Dzięki temu doceniła swoje życie oraz swojego syna. Przywiązała się do niego, że teraz nie byłaby w stanie go oddać, a co najważniejsze- poznała swoją miłość życia. Pomimo tego, iż wiele złego stanie się wkrótce na tej przeklętej wyspie, to Claire Littleton nigdy nie żałowała, że wsiadła właśnie do tego samolotu.


Ala:
W skrócie, test Turinga ma za zadanie określić, czy dana maszyna myśli. Może nie do końca chodzi o to, co myśli, ale czy jest w stanie odpowiadać na pytania zadawane przez ludzi i czy ktoś mógłby uwierzyć podczas takiej rozmowy, że prowadzi konwersację z prawdziwym człowiekiem. - blondynka raptownie oderwała się od czytania nudnego artykułu w jednej z gazet, które były w hotelowym pokoju już gdy tu przyjechała. Odłożyła ją na nocny stolik i usiadła na łózko spoglądając na zegar, który wskazywał 1:47 w nocy. Szybko przeliczyła w myślach godziny. W Norwegii było teraz popołudnie, a więc jak przypuszczała jej siostra właśnie jedzie na niedzielny obiad do rodziców. Cicho westchnęła na wspomnienie rodziny, której nie widziała od kilku tygodni i nie miała zobaczyć przez kilka kolejnych. To była podróż jej życia. Chciała zobaczyć świat, odwiedzić miejsca, o których słyszała jedynie w telewizji lub czytała w książkach. Od dziecka o tym marzyła i na myśl o tej samotnej podróży po świecie w jej oczach pojawiały się iskierki szczęścia. I w końcu się udało. Teraz była tu, w Sydney, siedziała na hotelowym łóżku wpatrzona w kolorowe reklamy i jaskrawe światła migające w ciemności za oknem. Ostatni dzień w Australii był naprawdę cudowny. Choć planowała zobaczyć Sydney Opera House już drugiego dnia pobytu w mieście, udało jej się to dopiero dziś. Uśmiechnęła się do siebie, zdając sobie sprawę, że właśnie spełnia swoje marzenia. Poprawiła poduszkę i ponownie położyła się na łóżku, podciągając kołdrę i gasząc nocną lampkę. Wtuliła się mocno w pachnąca proszkiem do prania poduszkę i zasnęła.
Z samego rana ubrana w jeansy i top w czerwono-białe paski oraz wyposażona w walizkę i torebkę, do których wcześniej spakowała wszystkie swoje rzeczy wyszła z pokoju numer 108, zjechała windą na dół, oddala klucze miłej dziewczynie w recepcji i złapała taksówkę. Siedząc na tylnym siedzeniu samochodu uchyliła szybę, pozwalając by lekki ciepły wiatr dostawał się przez szczelinę do środka. Auto co chwilę zatrzymywało się na światłach, ale Mai to nie przeszkadzało. Do wylotu miała jeszcze dużo czasu, a dzięki temu mogła spokojnie obserwować ulice, przyglądać się ludziom, z których większość była - tak samo jak ona - turystami. Teraz jej wzrok padł na małą meksykańską restaurację. Soczyste burrito rybne - najlepsze w okolicy! - głosił napis na budynku. Spojrzała na niskiego, opalonego mężczyznę w firmowej czapce, który stał przy drzwiach i palił papierosa. Zastanawiała się jaka jest jego historia i jak trafił do tego miejsca. Wyobraziła sobie go jako człowieka, który kiedyś marzył o dyrektorskim stanowisku w wielkim przedsiębiorstwie, widział siebie grającego w golfa i wchodzącego na schodki prywatnego samolotu, ale został wrobiony w oszustwo przez współpracownika, stracił dobrą pracę i musiał zatrudnić się tu. A może pochodził z biednej rodziny, nie skończył studiów, i... Jej rozmyślania przerwał klakson samochodu stojącego z tyłu. Spojrzała na kierowcę, który nagle wyrwał się z wgapiania w ubrane w miniówki dziewczyny po przeciwnej stronie ulicy. Ugh... - pomyślała, na szczęście samochód już ruszył. Z kieszeni wyjęła iPoda i włączyła losowe odtwarzanie, po czym założyła słuchawki na uszy. Kwadrans później była już na lotnisku.
Hala odlotów - miejsce przepełnione ludźmi. Wszystkimi możliwymi: turystami wracającymi do domów po wakacjach, biznesmenami lecącymi do USA, by załatwić jakieś umowy i masą innych, pojedynczych ludzi, których cel podróży trudno odgadnąć na pierwszy rzut oka. Stojąc oparta o walizkę, wpatrywała się w nich obojętnym wzrokiem, aż w końcu ciągnąc bagaż za sobą ruszyła przez tłum na sam środek wielkiej hali, by móc spojrzeć na tablicę odlotów. Kiedy w końcu odnalazła wzrokiem informacje o jej locie ruszyła do check-in'u by otrzymać bilet i oddać bagaż. Szla grzebiąc w torebce w poszukiwaniu paszportu, przez co wpadła na jakiegoś mężczyznę.
- Przep... - spojrzała na niego i wstrzymała oddech. Nie, nie, nie, błagam, nie. Stał przed nią Asbjørn Færøvik, jej były. Facet, którego miała nadzieje już nigdy więcej nie spotkać. Nagle wezbrały w niej wszystkie złe emocje, ale miała nadzieje, ze tego nie dostrzegł. - Co ty tu robisz? - wydusiła zaskoczona, starając się opanować.
- Lecę do Oslo. - powiedział uśmiechając sie na swój charakterystyczny sposób. Sposób, który kiedyś uwielbiała, a teraz przywołał wszystkie wspomnienia, które natychmiast starała się odgonić. - A ty? I co u...
- Wybacz, spieszę się na samolot. - przerwała mu. Chciała jak najszybciej uciec z tego miejsca. - Żegnaj. - rzuciła tylko w jego stronę i szybkim krokiem się oddaliła. Po kilku minutach weszła do łazienki i stanęła przed lustrem opierając się o umywalkę. Czuła jak łzy napływają jej do oczu i choć starała się je powstrzymać, po chwili spłynęły po jej policzkach. Wyjęła z torebki chusteczki i je wytarła. Weź się w garść.
Po pół godzinie od tego spotkania siedziała już w strefie wylotów międzynarodowych, z paszportem i biletem w ręce, oczekując na boarding. Starała się nie myśleć o tym co się stało, zajmując swe myśli kolejnym etapem podroży. Los Angeles... - uśmiechnęła się do siebie, nawet nie podejrzewając co się wydarzy.