rafalek wyjrzał przez okno. Na zewnątrz biały puch wział w posiadanie całą okolicę. To była świetna nowina. Chłopak pośpiesznie dopił swoje kakao, z impetem odstawił kubek na blacie stołu i popędził do szafy z ciepłymi ubraniami. Kiedy był już w pełnej gotowości, postanowił przystąpić do pierwszej fazy działania. Musiał dobrać najbardziej odpowiedni śnieg na budulec. Dziś czekało go nie lada zadanie. Zbuduje ze śniegu Pałac Kultury. Postanowił poprosić swojego przyjaciela do pomocy i w tym celu skierował swoje kroki w stronę pobliskiego osiedla. Idąc, rozkopywał butami wesoło śnieg, cieszą się na dzisiejsze atrakcje. Minął pierwszy blok i skręcił za róg. Tu zaczynał się rewir jego zioma, Dexa. Już z daleka zobaczył niewielki tłum, gromadzący się w pobliżu jego bloku. Zaniepokojony podszedł do zebranych. Był jednak dość niski nie mógł dojrzeć, co się właściwie stało. Stawał palcach, kucał, ale niczego się nie dowiedział. Upadł, panie! Po prostu upadł! - usłyszał obok głos jakiejś staruszki. No przecie mówię panu, jak było!
rafalek doznał dziwnego uczucia, coś jakby przeniknął go chłód. To się nazywało przeczucie. No, coś jakby jego mózg... - ostatnich słów rafalek jednak nie dosłyszał, gdyż w przerwie między tłumem dostrzegł kaptur Dexa leżący bezwładnie na ziemi. Tuż obok kaptura znajdowała się pozostała część jego kumpla. rafalek upadł na kolana i gorzko zapłakał.
Twoja postać spotyka na swej drodze Czarny Dym.
We are all evil in some form or another, are we not?
David właśnie zbierał grzyby w pobliskim parku, kiedy zza drzewa wyłonił się gęsty czarny dym. Spojrzał na niego badawczo. No już różne dziwne rzeczy widział, ale latającego gówna to jeszcze nie. - Aha - skomentował i zrobił nieznaczny krok w tył. Chciał już przegonić nieproszonego gościa wiatrem, ale po chwili zorientował się, że jego moc skończyła się dawno temu wraz z Igrzyskami. Zaczął więc powoli cofać się do tyłu, nie robiąc przy tym żadnych gwałtownych ruchów. Nie zamierzał też uciekać, był zbyt sensing, aby podejmować takie ryzykowne i nieprzemyślane decyzje. Kto wie, może dym reaguje na ruch i mógłby zaatakować bezbronnego Davida? - pomyślał mądrze. Czarny obłok ku zaskoczeniu i jednoczesnym przerażeniu Bowkera zbliżał się teraz w jego kierunku, wydając przy tym dziwne odgłosy. Nie no tego już za wiele - pomyślał David i zaczął niezwłocznie szukać recepty w swoim rozległym umyśle. Aby zyskać na czasie wycudował podstępny plan zagadania towarzysza, a później już się coś wymyśli i jakoś to będzie. - No siema... Chyba nie jesteś zbyt rozmowny? Ja za to mam mnóstwo pieniędzy, jestem biznesmanem. Jak chcesz mogę ci zapłacić. Nie chcesz? Ale jak mi coś zrobisz to pamiętaj, że moi prawnicy dobiorą ci się do dupy murzynie... o ile ją masz - gadał bez sensu, wykonując kolejne kroki w tył, aż w końcu potknął się o kamień i upadł na ziemię. - Patrz, takie nieszczęście - rzekł do dymu, szybko wstając na nogi. Niemal czuł jego oddech z każdą chwilą, w której czarnuch zbliżał się w kierunku Bowkera. Davidowi skończyły się pomysły, więc postanowił zaryzykować. - Ok to ja lece, pa - odwrócił się i zaczął iść szybkim krokiem, a po chwili jeszcze szybszym i w końcu biegł. Wtedy dym zareagował i z impetem pogonił za Bowkerem, złapał go za nogę i zaczął ciągnąć po ziemi z taką prędkością, że David prawie nic nie widział. - Jezus maria co się dzieje?! Ratuuuuuunnnnnnnnnnkuuuu!!! - krzyczał zrozpaczony wniebogłosy. Ale czarny dym nie odpuszczał. Po chwili podniósł Bowkera i zaczął miotać nim w powietrzu, od czasu do czasu uderzając w jakieś drzewo. Nagle ni stąd ni zowąd zrobiła się potężna wichura, która przegoniła dym. David upadł na ziemię i stracił przytomność. Kiedy się obudził, niczego nie pamiętał.
Twoja postać umiera i trafia do nieba lub piekła
PS. Dziwne, ale zdjęcie znika
Edytowane przez Flaku dnia 31-01-2014 00:43
Chatka... - to były ostatnie słowa Dores tuż przed tym, gdy w jej umyśle zapadła ciemność. Głowa ze splątaną burzą loków osunęła się na kolana Tedowi, który to ostatni raz trzymał swoją córkę. Mogłoby się wydawać, że to był koniec drogi i że Dores zaznała po raz pierwszy w życiu spokoju. Z ulgą osunęła się w otchłań ciemności.
Dores tak szybko się poddaje? - głos dobiegał znikąd a jednocześnie z każdej strony. Czy może jedynie został umieszczony w jej głowie. Naprawdę jestem zawiedziony... Dores uchyliła powieki. Zamazany obraz stopniowo nabierał ostrości. Ujrzała przed sobą mężczyznę siedzącego na krześle w pustym pomieszczeniu. Był w dżinsowym ubraniu i kowbojkach. Na ramiona opadały mu splątane jasne włosy. Znam ciebie? - Dores zmrużyła oczy. Coś znajomego było w tym mężczyźnie. Mieliśmy okazję spotkać się. Ted prosił o ratunek dla ciebie. Nazywają mnie Bob. - odpowiedział. Bob? - Dores ożywiła się nieco i spróbowała się podnieść. A więc jesteś NIM? - w jej głowie pojawiła się nadzieja. Czy to znaczy, że ja żyję? - zapytała szybko, potrząsając lokami. O nie nie! - roześmiał się Bob. Jesteś w piekle. Tu gdzie powinnaś być. - mówił z uśmiechem na ustach. Pomożesz mi z nimi. - podniósł się z krzesła, na którym siedział i odsunął czerwoną kotarę, którą dopiero teraz zauważyła Dores. Kobieta spojrzała mu przez ramię. Ujrzała dziesiątki ludzi. Torturowanych ludzi. Na jej ustach pojawił się uśmiech (jak powyżej). Tak. DOKŁADNIE tu gdzie powinnam być.
Sycylijka próbowała uspokoić swój świszczący oddech, przełknęła kilka razy ślinę po czym przyłożyła zimne dłonie do twarzy -Nadal utwierdzam się w tym, że moje zaufanie do ludzi jest słabsze od spirytusu.. -rzuciła z nutą histerii nadal krocząc pośród drzew. Już kilka minut krążyła po dżungli w poszukiwaniu swoich ludzi, a może minęły już godziny? Beatrice zacisnęła w pięści spocone dłonie wyszukując wzrokiem niebieskiej koszulki Rodiona. Stanowcza i harda kobieta nagle stała się niepewna i płochliwa. Co powinna w takiej sytuacji zrobić? -BECKY!- krzyknęła rozpaczliwie bezradnie opadając na pobliskie przewrócone drzewo.
-Kim jesteś?!- usłyszała zza pleców niski, damski głos. Kobieta przeładowała broń i podeszła bliżej -Mów natychmiast! -Beatrice powolutku odwróciła głowę, jej oczom ukazała się niska latynoska z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, Bonventre podniosła ręce i zaczęła krztusić się jednocześnie próbując powiedzieć cokolwiek. Brakowało jej powietrza, potrzebowała lekarstw. Natomiast Ana-Lucia myślała nad dołem wykopanym przez Lincolna i Bernarda. Nie otrzymując odpowiedzi podbiegła do Beatrice i uderzyła ją kolbą w kark, Sycylijka zsunęła się na ziemię. -Ja już doskonale wiem kim Ty jesteś...
Twoja postać oświadcza się.
all we really need to survive is one person who truly loves us
-Penelope Widmore
-Napiszę o Tobie rozległy artykuł ale tylko pod warunkiem, że nagrasz o mnie piosenkę. Albo całą płytę.- po raz kolejny Świątynię ogarnął nasz śmiech. Był gorący, leniwy wieczór. Leżeliśmy przed budynkiem, wyłożeni na wiklinowych fotalach, ubrani w najskąpsze ciuchy, by każdy fragment naszego ciała mógł cieszyć się znikającym powoli z nieba słońce.
-Jasne. Ale pod warunkiem, że zaprosisz mnie do Francji.- odpowiedział Jason z pełną powagą i znowu wybuchnęliśmy śmiechem. Ciężko stwierdzić, skąd wziął się u nas tak dobry humor. Wszyscy od dawna byliśmy pewni, że nie uda nam wydostać z wyspy, tymczasem od kilku godzin negocjowaliśmy, co zrobimy po hipotetycznym powrocie. Wszyscy inni poukrywali się po swoich pokojach i tylko my czerpaliśmy z tego dnia coś pozytywnego.
-Tylko wtedy, jak weźmiesz mnie w trasę koncertową! To by było niezłe, stary, jak się stąd wydostaniemy staniesz się jakieś pierdyliąt razy bardziej sławny, więc i fanów i fanek Ci przybędzie. Więc... Jadę z Tobą na koncert, tak?- wyszczerzyłam się.
-Załatwione!- krzyknął Jason i na potwierdzenie obietnicy uścisnęliśmy sobie oficjalnie ręce.
-Świetnie! Może uda mi się tam poznać męża.- zaśmiałam się znów i schowałam głowę do cienia. Sięgnęłam po kawałek arbuza, który pokrojony leżał obok w wielkiej, porcelanowej misce i zamyśliłam się. Przez tę krótką chwilę przez głowę przeleciała mi wizja Daniela. Ale to nie była już ta sama osoba, już dawno okazało się, że Faraday nie jest tym, za kogo go miałam. Żeby nie kuło w sercu wspomnienie jego dłoni, przesuwających się delikatnie po mojej twarzy, żeby moje dłonie nie przypomniały sobie szorstkiego dotyku jego zarostu, zmieniłam temat, wypalając nagle:
-Ej, Jason! A może my weźmy ślub, co? Bylibyśmy super sławni i super bogaci. No i nasze dziecko nazwane by było dzieckiem tych, którzy przeżyli. Świetny pomysł, no nie?!- widząc jego minę, która zdradzała, że chłopak usilnie stara się rozkminić, czy żartuję, czy nie, znowu wybuchnęłam śmiechem.
-Oj, Nugher. Będzie mi Cię brakowało w innym świecie. Ale moje oświadczyny pozostają w powietrzu. Pamiętaj o tym zawsze.- dałam mu kuksańca w bok i przewróciłam się w fotelu na drugą stronę.
Twoja postać ślepnie. Postaraj się opisać świat "widziany" przez nią po tym fakcie.
Bryan ocknął się z ogromnym bólem głowy. Ostatnie wydarzenie jakie pamiętał to zderzenie z barierą ultradźwiękową. Henderson rzucił się w pogoń za jednym z agresorów, którego miał pilnować, ale nie wypełnił obowiązku. Matematyk był zmęczony i nie miał ochoty wstawać. Nie otwierając oczu, które dziwnie go piekły, próbował wyczuć gdzie się znajduje. Leżał na czymś względnie miękkim, był jednak pewny, że to nie jego łózko. Przesunął powoli dłoń i poczuł chłód metalowego pręta. Łóżko w przychodni... Mężczyzna wyczuwał, że jest w ubraniu i ktoś przykrył go kocem.Musieli mnie znaleźć i tu przynieść, pewnie będę miał problemy... Jak wtedy na egzaminie wyceniłem cenę amerykańskiej opcji put metodą replikacji, a w poleceniu było, żeby użyć prawdopodobieństw martyngałowych. Bryan nie miał ochoty wychodzić z łóżka i wracać do rzeczywistości. Z jednej strony wyspa podobała mu się. Poznał tu wspaniałych ludzi, mógł tu rozwijać się naukowo, a także używać swej wiedzy do pomagania innym. Jednak... Agresorzy i inne "niespodzianki" wyspy go przerażały. Bryan nigdy nie był typem sportowca, nigdy nie był w wojsku, nie był sprawny fizyczni czy nie potrafił się posługiwać pistoletem albo karabinem. Jego jedyną bronią był intelekt i umiejętność chłodnej oceny sytuacji, szybka analiza i ewentualne stworzenie i rozwiązanie matematycznego modelu, którym można przybliżać jakiś proces. Na nic to się jednak nie przyda, gdy zostanie zastrzelony. - Jest tu ktoś?
Bryanowi odpowiedziała tylko głucha cisza. Zostawili mnie samego. Henderson zebrał się w sobie i skupił na prostym celu. Znaleźć jakieś pigułki na ból głowy. Usiadł na łóżku i otworzył oczy. Lekko zaskoczony zamrugał nimi szybko. Choć wydawało mu się, że po prostu jest noc, a światło wyłączone to czuł coś niepokojącego. Otaczają go ciemność, była zbyt ciemna, jakby nieprzenikniona. Przecież przez okno powinno wpadać światło gwiazd i księżyca... Bryan wstał z trudem i po omacku zaczął szukać kontaktu na ścianie. Po chwili jego ręka trafiła na wypukłość i matematyk oświetlił pomieszczenie. Nic się jednak nie zmieniło. Henderson zaczął wszystko analizować: zderzenie z barierą, piekące oczy, ciemność. Oślepłem! Bryan wpadł w panikę, nie chciał dopuścić do siebie prawdy. Zaczął się miotać po pomieszczeniu i krzyczeć. - Pomocy! Pomocy!
W pewnym momencie potknął się o krzesło i upadł na podłogę. Leżąc na niej, zaczął bić pięścią w płytki. Robił to z taką siłą, że szybko tego pożałował, gdy do wszystkich nieprzyjemności dołączył ból ręki. Nie mogę być ślepy, jestem młody, muszę napisać jeszcze kilka rozpraw naukowych, tyle się nauczyć. Jak mam tu pracować?! To koniec. Bryan leżał na podłodze i był zdruzgotany, ale nikt nie przychodził, więc pewnie coś ważnego działa się w Barakach lub po za nimi.
Godzinę później
Henderson wstał powoli z podłogi. Wciąż załamał się swoim losem, ale dopóki nie porozmawia z lekarzem, nie ma pewności co do jego ślepoty. Może to minie. Bryan przygotował się jednak na najgorsze, a pomogło mu w tym myślenie o Gigi. Dziewczyna świetnie sobie radziła na wyspie, była samodzielna i pracowała tu na równi z innymi, zawsze jest pełna optymizmu i nigdy się nie użala. Muszę trzymać się jak ona. Pewnie pomoże mi przez to przejść i doradzi jak żyć. Mężczyzna zaczął przechadzać się od ściany do ściany z wyciągniętymi przez siebie rękami. Analizował odległości pomiędzy różnymi obiektami, ich wysokość i inne parametry. Bryan stworzył w swoim umyśle trójwymiarowy układ przestrzenny i nanosił na niego wszystko co udało mu się wymacać. Następnie przeszedł do kolejnego pomieszczenia i tam również stworzył "mapę" pomieszczenia. Henderson był pod wrażeniem, że widzi świat teraz tak matematycznie. Jako układ współrzędnych i naniesione na niego różne zbiory. Dla wielu osób byłby to świat niezrozumiały i przerażający. Bryan zaś w jego prostocie dostrzegał niesamowite piękno i prostotę.
Twoja postać została ukąszona przez jakieś jadowite zwierze i wie, że zostało jej ostatnie 5 minut życia.
A może w Ravenclawie
Zamieszkać Wam wypadnie
Tam płonie kij w odbycie,
Tam pedziem będziesz snadnie.
Ocknęłam się. W mojej łydce coś zaczęło się zmieniać. Coś mnie zaniepokoiło, poczułam ból, który kojarzył mi się z ukłuciem strzykawki, jednak to nie było to. Po ukłuciu zamiast przyjemnie rozlewającego się pokrzepiającego ciepła, czułam ból. Ból przeszywający, odrętwiający i... dziwny. Nigdy wcześniej tak się nie czułam. Nawet gdy brałam te mieszane gówna, które wciskał mi Jake. To koniec - myślę. Patrzę w niebo prześwitujące między drzewami i uświadamiam sobie, że wiem gdzie jestem, wracam do rzeczywistości. Leżę pod drzewem w środku dżungli. Sama, samiuśka. Nie wiem jak długo tkwię w takim stanie... - I... Ian... - chrypię. Rozglądam się, lecz nigdzie go nie widzę. Pewnie poszedł po owoce. A może po wodę? A może tylko go sobie wyimaginowałam?
Wtedy zauważam ciemną plamę idącą w moim kierunku. - Ian, to ty? - wołam go nieudolnie, lecz osoba się nie odzywa.
Spoglądam jeszcze raz i wtedy zdaję sobie sprawę, że długie blond włosy nie mogą należeć do ukochanego.
Nieznajoma podchodzi bliżej aż stoi nade mną i widzę tylko złośliwy uśmiech. Ten sam, który prześladował mnie jeszcze na lądzie. Zanim wylądowaliśmy na tej przeklętej wyspie... Należał do Staicey, tej wrednej suki... Nie, to niemożliwe. Ona nie może tu być. - wmawiam sobie. Jakim cudem ją widzę? - Ian! - zbieram się w sobie i wołam jak głośno tylko umiem. Zaczynają we mnie wzbierać emocje i czuję jak łzy zamazują jeszcze bardziej niewyraźny już obraz. - Mel! - zdaje się słychać z oddali. Przechylam lekko głowę i widzę czerwoną plamkę pędzącą ku mnie. Teraz już wiem, że to On. Mój Ian.
Przyklęka przy mnie, kładzie dłoń na mokrym czole i szepcze z przerażeniem... - Och, maleńka...
/Grasz z jakąś postacią w "I never..."
If you don't take drugs probably you have other addictions.
-Nigdy nikogo nie straciłem -powiedział Lincoln spoglądając na mnie swoimi niebieskimi światełkami. Jego oczy były zagadkowe jakby skrywały jakieś niewyobrażalne tajemnice, jakby widziały naprawdę dużo. Chciałabym kiedyś posiąść ich wiedzę aby wszystko było jasne i klarowne. Teraz kiedy tyle dla mnie znaczył pragnęłam o nim wiedzieć wszystko; z jego charakterem nie było jednak łatwo cokolwiek z niego wydusić. Malecky napił się z małej buteleczki spoglądając na moją reakcję, zacisnęłam zęby i również przechyliłam szklaną butelkę upijając łyk gorzkiego napoju. Właśnie w tym momencie nie chciałam wybuchnąć, pragnęłam nadal utrzymywać pozory twardej, odpornej i niewrażliwej osoby. Nie potrafiłam, pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Mężczyzna przysunął mnie do siebie i objął -..trzeci miesiąc ciąży, Linc. To miał być chłopiec. -zaczęłam wtulając się w tors ukochanego. Słone kropelki spadały na jego zieloną koszulę -nawet nie zdajesz sobie sprawy jakie to trudne.. Jak człowiek się wtedy czuje podle.. Teraz po tylu miesiącach cierpienia pociesza mnie jedna, jedyna myśl. Ciebie nie stracę nigdy.
Twoja postać jest goniona przez Ethana/Goodwina/jakąś złą postać i się potyka.
all we really need to survive is one person who truly loves us
-Penelope Widmore
Zamknąłem za sobą drzwi rozglądając się po wszystkich pomieszczeniach baraku. Był pusty tak jak się spodziewałem. Wszyscy byli zajęci obroną Dharmaville przed Numerkami. Ci głupcy nie zdawali sobie sprawy, że przed nimi nie da się bronić. Albo się jest z nimi, albo się umiera. Podstawiłem przed łóżkiem taboret i usiadłem na nim. Przed sobą miałem śpiącą blond piękność - Lisę. Tą samą, potężną Lisę Conway, która jest ich liderem. Jej pozycja wśród Innych najwyraźniej na nic się zdała, skoro teraz jest taka słaba i bezbronna. Była na łasce innych. Na mojej łasce. Schowałem twarz w dłoniach próbując przemyśleć to jeszcze raz, na spokojnie. Jednak z każdą nową myślą utwierdzałem się tylko w przekonaniu, że nie ma innego wyjścia. Trzeba to zrobić za wszelką cenę. Nie miałem żadnej gwarancji, że Numerki dotrzymają umowy. Może i skaże tym czynem Lisę na powolne cierpienia, a może i nawet śmierć. Ale to będzie tylko jedna osoba. Ktoś musiał wziąć winę i odpowiedzialność na swoje barki. Wiem, że to muszę być ja. Podniosłem się i wziąłem delikatnie Lisę w ramiona. Dziewczyna na szczęście się nie obudziła, co zdecydowanie ułatwiło zadanie. Wyszedłem z baraku przemykając pomiędzy kolejnymi dobrze znanymi mi budynkami. Będę potępiony. Ale dla większego dobra warto.
Twoja postać zabija Twoją inną postać z innego MP.
Po tym jak Tara zabrała Dores do magicznego źródełka w świątyni, mogło się zdawać, że wszyscy żyli długo i szczęśliwie. No może poza Peterem, który praktycznie nie żył i jedynie, jako duch od czasu do czasu nawiedzał swoją nową rodzinkę, przynosząc coraz to nowe krwawe opowieści.
Nadszedł jednak dzień, gdy Spencer udał się do Orchidei i przesunął Wyspę na złość wszystkim, którzy pragnęli ją odnaleźć. Ponieważ jednak Spencer był pijany, popsuł magiczne koło w magicznej grocie i zamiast przenieść bezpiecznie wyspę, spowodował uszkodzenie mechanizmu, co było tragiczne w skutkach. Dores i Tara trafiły do przeszłości.
Kiedy zniknęło oślepiające światło i potworny ból w uszach, Dores rozejrzała się z niepokojem. Nadal były w świątyni. Nagle do pomieszczenia weszła jakaś kobieta. Wyglądała prawie identycznie jak Dores, nie licząc bardziej bardziej poplątanych włosów i błysku szaleństwa w oczach. Kobiecie towarzyszył starszy mężczyzna, który także nie tryskał zdrowiem psychicznym. Dzikuska zwracała się do niego Ted.
Obie kobiety stanęły jak wryte. Kim jesteś? - zapytała Dores. Jestem Dores. - przedstawiła się druga Dores. A ty jesteś martwa. - dodała i skierowała swoją broń na Dores, po czym pociągnęła za spust. Dores faktycznie była martwa. Ponownie.
Twoja postać zabija osobę, którą kocha najbardziej (dla fanów OUaT )
We are all evil in some form or another, are we not?
-Pamiętasz? "Księżyc raz odwiedził staw, bo miał dużo ważnych spraw"...- zanuciłem pod nosem, głaszcząc lekko chłodną, nieporuszającą się już od kilku minut dłoń siostry. Nie drgnęła nawet. Już od dawna w bunkrze nie świeciło się światło, dlatego nie mogłem widzieć, jak wygląda teraz jej twarz: czy rozmazany makijaż podkrążył jej oczy jeszcze bardziej, niż zwykle, a przetłuszczone włosy kleją się do wystających kości policzkowych. Gdzieś obok, w ciemności, drgnął Ken. Nie odzywałam ani nie poruszyłam się przez dłuższy czas. Cisza, która zaległa w powietrzu po wyśpiewanych półgłosem słowach piosenki, którą śpiewałam Joeyowi w dzieciństwie, zdawała się przedzierać nas na pół; wdzierała się niebezpiecznie do czaszek, na przekór i niespodziewanie tworząc w nich chaos i pozostawiając nieprzyjemne echo. Mijała minuta za minutą, a mi te słowa coraz bardziej dźwięczały w głowie. Głośniej i intensywniej, jak mucha, odbijająca się o szybę, nie mogąc wydostać się na zewnątrz; z każdą chwilą coraz gorzej i uciążliwiej. Musiałam przerwać ciszę.
-Zobaczyły go szczupaki.- zaśpiewałam wreszcie cicho i niepewnie, wypowiadając jakiekolwiek słowa pierwszy raz od dawna. Mój głos, odzwyczajony od codziennego krzyku, był teraz cichy i zachrypnięty, drżał jak szarpnięta przypadkiem struna gitary. Wydawało mi się, że pozostałe w pomieszczeniu osoby wstrzymały oddech. Pozostałe: bo cała reszta już nie żyła. Leżeli w kącie, ciało przy ciele, gnijąc przy nas. Ten sam los czekał nas. Nie zorientowałam się, że po moich policzkach spływają łzy. Nie zwróciłam na nie uwagi, rozmyślając o młodszym bracie, którego nie potrafiłam wychować. -...Kto to taki? Kto to taki?Serce mi drgnęło, gdy usłyszałem głos siostry. Jej cichy śpiew oznaczał, że jeszcze ma siłę, że walczy, że żyje i nie poddaje się: dla mnie i dla siebie. Zacisnąłem dłoń wokół jej dłoni i wtrąciłem się:
-Księżyc na to odrzekł szybko: jestem sobie złotą rybką!Łzy wpadały mi za rozpiętą do połowy koszulę, moczyły stanik z push-upem, za którym ciągle trzymałam kilka woreczków amfetaminy i pigułki. Ten moment nie nastąpił niespodziewanie. Od dawna wiedziałam, że już nigdy nie uda mi się pokazać młodszemu bratu, na czym naprawdę polega życie. Co robić, by go nie spierdolić, nie przećpać się w pewnym momencie, czerpać z czegoś więcej, niż jedynie seksu i używek. Zacisnęłam drżące powieki, by nie załkać głośno. Nie rób tego dla siebie, Josie. Zrób to dla niego.
-Słysząc taką pogawędkę rybak złowił go na wędkę.- dokończyłam. Nie śpiewałam już, słowa wypowiedziane przeze mnie były suche i nieprzyjemne. -Josie.- uśmiechnąłem się w ciemności. -Rodzice byliby z nas dumni, wiesz? Parsknęłam cichym śmiechem, choć wcale nie było mi do śmiechu. Miałam ochotę już nigdy się nie podnieść.
-Kurwa, Joey. O czym Ty mówisz? Jacy rodzice...?- westchnęłam. I płakałam, ciągle, nieprzerwanie, nie mogąc już powstrzymać łez. -Joey, Joey... Nie chciałam, żeby tak się potoczyło. Miałam Cię wychować. Być kimś, kto Cię będzie wspierał. -Nie pierdol. Jeszcze będzie okazja. Niejedna...- zacisnąłem mocniej rękę na jej dłoni, ale ona była szybsza. Wyrwała ją mocno. Słyszałem, jak serce łupie w jej piersi coraz szybciej i szybciej, docierając wreszcie do momentu, kiedy biło tak szybko, że nie słychać było już nic, poza tym dźwiękiem. I wtedy wiedziałem już doskonale, co chce zrobić. Łez było tak dużo, że nie nadążałam z ich połykaniem.
-Kocham Cię. Kocham Cię, kurwa, nie wiesz nawet, jak mocno. Przejebanie. I własnie dlatego... Kocham Cię, gówniarzu.- głos mi się załamał.Pomimo ciemności panującej wkoło, zamknąłem oczy.
-To najlepsze, co możemy zrobić.- zgodziłem się cicho, po czym zwróciłem się bezpośrednio do Kennetha: -Proszę... Pomóż jej... Po wszystkim. I niech ona... Niech Josie będzie ze mną, dobrze?- jęknąłem. Tak wygląda koniec: rodzeństwo Tweedów umiera, żywcem zakopana pod ziemią, w śmierdzącym, zatęchłym bunkrze, pełnym narkotyków i trupów ludzi, których jeszcze niedawno ruchaliśmy po szkolnych toaletach. Nieoczekiwanie parsknąłem śmiechem. -Będą o nas jeszcze kręcić filmy, wiesz?- uśmiechnąłem się w ciemności. Byliśmy na skraju wyczerpania. Byliśmy tak wykończeni, że wszystkie słowa i gesty przysparzały nam trudności. Nie piliśmy i nie jedliśmy nic od bardzo dawna. Gdybyśmy nie zabili się sami, żywcem zeżarłyby nas mrówki. Albo współtowarzysze.... Byłem gotowy. Ścisnąłem raz jeszcze rękę siostry. -...Dusił całą noc w śmietanie i zjadł rano na śniadanie.- zakończyłam śpiew, roztrzaskując trzymaną w ręku butelkę o ścianę. Policzyłam do dziesięciu i zamachnęłam się. Tak, jakbym zamachiwała się przy grze w tenisa. Umieranie nie boli. Nie boli, gdy ma się świadomość, że umiera się w imię większego dobra. Że mamy wybór. Że robimy to, bo chcemy. Z osobami, które kochamy. Trafiony prosto w czaszkę przymknąłem oczy. Przed oczami stanął mi po raz ostatni obraz siostry: takiej, jaką kochałem najbardziej, uśmiechniętej, wyszczerzonej do słońca, trzymającej w ręku jointa i piwo, poprawiającej przykrótką spódniczkę.Zwróciłam się do Kennetha. Mój głos był tak rozdygotany, że nie jestem pewna, czy zrozumiał cokolwiek.
-Proszę... Uratuj mnie stąd. Tak, jak ja uratowałam Joeya. Podając mu butelkę, czułam na rękach krew młodszego brata. Ciepła, lepiąca, na pewno pozostawiła już na ubraniach i podłodze plamy. Przytuliłam się do jego tułowia, nucąc ciągle:
-Dusił całą noc w śmietanie i zjadł rano na śniadanie...
WCIEL SIĘ W SWOJĄ ULUBIONĄ POSTAĆ INNEGO USERA I OPISZ Z JEGO PUNKTU WIDZENIA DOWOLNĄ INTERAKCJĘ Z TWOJĄ FAKYTCZNĄ POSTACIĄ
Siedział na rozgrzanym drewnianym pomoście. Słońce stało w zenicie, a powietrze było gorące i nieruchome. Nawet drobny powiew wiatru nie marszczył tafli wody. Wędka od jakiegoś czasu stała zarzucona, ale ryby jakby także się rozleniwiły i nie dawały znaku życia. W zębach trzymał słomkę i patrzył w dal przez przymrużone oczy. Można by powiedzieć, że przypominał Hucka Fina z powieści Marka Twine'a.
Drgnął, gdy usłyszał na pomoście kroki. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że to ona. Kane ma dla ciebie robotę. - powiedziała. "Ma dla ciebie robotę". "Robota" to było takie ich wspólne określenie tego, czym zajmował się Peter, odkąd dołączył do Tubylców. No bo przecież to jakoś tak lepiej brzmiało niż "wydobywanie informacji przy pomocy tortur".
Kto to jest? - zapytał, nawet nie odwracając głowy. To małżeństwo. Nie będzie trudno. - odpowiedziała i podeszła na koniec pomostu, a następnie usiadła obok brata, zwieszając nogi nad wodą. Tak. To był dzień, w którym nie chciało się zupełnie nic. Nadal na nią nie patrzył. Utkwił wzrok w okręgu, który wytworzył się wokół żyłki zanurzonej w wodzie.
Powiedz mi coś. - zaczął, przerywając ciszę. Wtedy w Płomieniu powiedziałaś mi, że mnie kochasz. - ostatnie słowo wymówił z nutką ironii w głosie. Co miałaś na myśli? - spojrzał na nią i zauważył jej zmieszanie, co napełniło go satysfakcją.
Jesteś moim bratem... - usłyszał, ale nie chciał słuchać tych głupot. Przestań. - uciął krótko i zaczął zbierać się do odejścia. Przecież wiem, jak na mnie patrzysz. - dodał, a na jego twarzy pojawił się nikły złośliwy uśmieszek. Zostawił siostrę z jej własnymi myślami, a sam udał się do wioski, by wykonać "robotę".
---------------------------------------------
Ponawiam to co wyże, bo fajne
WCIEL SIĘ W SWOJĄ ULUBIONĄ POSTAĆ INNEGO USERA I OPISZ Z JEGO PUNKTU WIDZENIA DOWOLNĄ INTERAKCJĘ Z TWOJĄ FAKYTCZNĄ POSTACIĄ
We are all evil in some form or another, are we not?
lol mam ochotę na kolejnego posta, skoro i tak nikt tutaj nic nie pisze, a ja zrobiłam się ostatnio nieco sentymentalna
Petera jak zwykle nie zabrali. Ileż to razy Bella, Scabior i reszta ferajny wybierała się na polowanie na mugoli, a biedny Glizdek zostawał sam jak palec we dworze? Nawet, gdyby nie był takim ignorantem w dziedzinie matematyki, nie potrafiłby tego zliczyć.
Pettigrew miał jednak swoją tajemnicę, której pilnie strzegł. Potajemnie kochał się w Belli i od dłuższego czasu uczył się w samotności sporządzać eliksir miłosny. Teraz także spędzał czas w laboratorium nad oparami unoszącymi się znad kociołka. Jego mokre od potu i pary wyliniałe, mysie włosy opadały mu na twarz, kiedy pochylał się, by sprawdzić konsystencję i zapach mikstury. Jak dotąd nie przypominała ona eliksiru miłosci, a prędzej już trupi wywar, który sporządzało się do odstraszania gnomów. Peter wydawał się być jednakże ukontentowany. Nie będzie dłużej czekać. Poda napój Belli dziś przy kolacji. I wreszcie czarnowłosa piękność będzie jego.
Godzinę później głośny smiech Belli oznajmił powrót śmierciożerców. Był także sygnałem do podania posiłku. Bella nie lubiła czekać, a zabijanie zawsze poprawiało jej apetyt. Glizdogon, lekko posapując, uwijał się jak w ukropie. Rozkładał na stole naczynia, sztućce i wazę z zupą. Musiał to robić własnoręcznie, gdyż jego różdżka padła ofiarą jednego ze śmierciożerców, który przypadkiem na niej usiadł. Kiedy wszyscy juz zajęli swoje miejsca, Glizdek w wielkim trudem umieścił na stole półmisek z dorodnym indykiem wypchanym jabłkami. Dobrze wiedział, ze nie nalezy w ten sposób traktowac ogrodowych bażantów, po tym jak Malfoyowie zamknęli go w lochu na cały miesiąc i karmili starą kapusta, po której do dziś miewa problemy z żoładkiem.
Przez cały czas trwania uczty, uważnie obserwował każdy ruch Belli, oblizując przy tym wyschnięte wargi.
Glizdogooooon!!!! - krzyk Belli wyrwał go z romantycznych marzeń, w których to przechadzał się z nią pod rękę po paryskich bulwarach. Czy twój mały móżdżek nie może pojąć tego, że do obiadu lubię się napić dobrego wina? Natychmiast idź do piwnicy i lepiej się postaraj z wyborem!
Peter usłużnie podreptał do lochu, w którym już czekał eliksir. Ostrożnie nalał go do kieliszka Belli, który następnie napełnił winem. Z drżącą ręką niósł kieliszek do stołu, omal nie wylewając go po drodze na Luciusa, który obrzucił go wzgardliwym spojrzeniem. Już, już, pani Bello! - zapiszczał Pettigrew, podając wino. Smacznego, pani Bello. "Pani Bella" spod lekko opuszczonych powiek posłała mu spojrzenie, nie wyrażające niczego dobrego i sięgnęła po kieliszek. Serce Glizdogona na moment przestało bić.
Co to do cholery jest?! - Bellatrix skrzywiła się i odstawiła kieliszek na stół. Coś ty mi podał, skończony idioto!? Chciałeś mnie otruć?? - odwróciła się do sługi, gotowa posłać mu pełnego jadu cruciatusa. Glizdogon chciał przełknąć ślinę, ale okazało się, że usta miał suche, jak pupcia niemowlaka w pieluszkach Pampers. Skulił się w sobie i zamknął oczy, oczekując na ból.
Czekał i czekał, a każda sekunda wydawała mu się wiecznością. Kiedy zamiast zaklęcia, zaczął słyszeć narastający gwar, odważył się otworzyć jedno oko, które w każdej chwili gotów był zamknąć ponownie. Ponieważ jednak lewe oko nie wypatrzyło nigdzie ukochanej, ani powodu zamieszania, otworzył także drugie i rozejrzał się niepewnie. Bellatrix zniknęła. Uwagę Petera zwróciły ciche piski dobiegające z dołu. Koło jego nóg kręcił się mały szczur. Nawet w tej postaci Bella nie straciła swojego wrodzonego temperamentu. Choć Glizdek nie wykazywał cech mędrca, zrozumiał, że przemiana Belli nastąpiła na skutek wypicia przez nią eliksiru, który najwyraźniej posiadał skutki uboczne, o których nie było mowy w przepisie. Najważniejsze jednak, że napój zadziałał. Pettigrew także przemienił się w szczura, a następnie wraz z Bellą pognał na paryskie bulwary.
Spotykasz się z jedną ze swoich postaci.
We are all evil in some form or another, are we not?
Nom trudne, ale... można by odgrzebać ten temat ;p
Mrok spowijał już dżunglę, która ciemniała za plecami Otherwoman. Co jakiś czas z ciemnosci dolatywały piski, pohukiwania i klekotania. To tylko zwierzęta. Kobieta wpatrywała się w horyzont, majac nadzieję, że w dogasającym świetle dnia zobaczy zarys statku płynącego na wyspę. To już 18 dni, odkąd samolot rozbił się na wyspie pośrodku Pacyfiku. Dlaczego wciąż nie pojawili się żadni ratownicy? Od strony lądu powiało chłodnym wiatrem. To był już ten moment, gdy należało wrócić do szałasu, nim kompletne ciemności skutecznie to uniemożliwią. Otherwoman podniosła się z ziemi i otrzepała spodnie z piasku, a następnie ruszyła w stronę zarośli, gdzie ukryty był szałas. Las pięknie pachniał i wydawał się taki spokojny. Za spokojny... Dopiero po chwili kobieta zorientowała się, że wszystkie te ptasie odgłosy umilkły. Cisza, która zapadła, była niepokojąca. Nagle z tyłu ziemia jakby wybuchła, a w powietrze uniosło się coś ciemnego. Co? Trudno powiedzieć. Pewnie łatwiej byłoby dostrzec murzyna w ciemnej murzyńskiej chacie, niż czarny dym, w czarnej już teraz dżungli. Ryk i metaliczne odgłosy dobiegające od potwora były jednoznacznym sygnałem do ucieczki. Trudno byłoby teraz stwierdzić, ile czasu biegła na przełaj, wpadając na drzewa i kalecząc się o krzaki. Nagle jednak w ziemi otworzyła się zapadnia. Dziewczyna leciała przez jakiś czas, niczym Juliet w The Incident, by w końcu wylądować na czymś miękkim. Miękkim i obślizgłym. Mdlący zapach roztaczał się w całym podziemnym pomieszczeniu. Nagle tuż przed nosem Otherw zapaliła się zapałka. Światło było oslepiające, tak że nie potrafił dostrzec, kto też jest mieszkańcem tej nory. Kim jesteś? - zapytała. Nazywam się adi. Może papaję? - odpowiedział dziwny człowiek, który sprawiał wrażenie lekko ześwirowanego. Wzrok Otherw dopiero teraz przywykł do światła zapałki. To, co ujrzała, wprawiło ją w zdumienie. Znajdowała się w podziemnym magazynie papai.
--------------------------
No to zadam kolejne, może ktoś sie skusi
Postać budzi się w drewnianej chatce w środku lasu i jest przywiązana do krzesła.
We are all evil in some form or another, are we not?
Otherwoman 04/10/2024 11:29 Dziś opowiadam mojej mamie o tym jak wczoraj pomagałam ratować rannego gołębia i w tym momencie gołąb pierdutnął o szybę tak, że został na niej rozmazany ślad...
Otherwoman 04/10/2024 11:26 Kurcze, miałam dziś sytuację iście lostowa. Akurat wczoraj oglądałam odcinek Special, gdzie Walt gadał o ptakach i wtedy ptak rozbił się o szybę.